publicystyka: Modlitwa uniżenia

Modlitwa uniżenia

tłum. Gabriel Szymczak, 02 marca 2022

Powiedziano nam, że Chrystus „ogołocił samego siebie” w swojej śmierci na krzyżu (Flp 2, 5-11). Co więcej, mówi się nam, że to ogołocenie ma być „zamysłem”, który my sami także posiadamy. Można przyjąć, że takie samoogołocenie może być praktykowane w naszych kontaktach z innymi, gdy stawiamy ich ponad sobą – kiedy to troska o „innego jest większa. Ale jak to jest możliwe w modlitwie? Jak się ogołocić, skoro największym składnikiem naszej modlitewnej uwagi jest nieuchronnie nasza własna jaźń? Niektórzy sugerują, że powinniśmy zwracać uwagę na Boga, a nie na samych siebie. A ponieważ brzmi to zbawiennie – to po prostu spróbuj. Problem jednak pogłębia się, gdy zdamy sobie sprawę, że poświęcenie uwagi Bogu może z łatwością oznaczać nic więcej niż skierowanie uwagi na naszą ideę Boga. W takim przypadku nasza modlitwa staje się złudzeniem opartym na dobrych intencjach. Co robić?

We wcześniejszym artykule opisałem dwa rodzaje modlitwy:
„Zastanówmy się nad dwoma rodzajami modlitwy: w pierwszym przypadku mamy modlitwy, którymi planujemy się modlić (odmawiając nabożeństwo poranne) oraz psalmy i czytania na dany dzień, i zmagamy się z nimi. Można to zrobić bez odniesienia do Boga. Jesteśmy obecni w naszych modlitwach, ale nasze modlitwy nie są obecne przed Bogiem. Serce może być całkowicie nietknięte. Mówimy, ale nie płaczemy.

W drugim przypadku walczymy o słowa. Jesteśmy świadomi tego, jak jesteśmy nieświadomi Boga. Nie uciekamy od naszej pustki ani złamania, ale obejmujemy je. I tam, w tym miejscu, gdzie sami nic nie możemy zrobić, wzywamy Boga, który może wszystko. I to jest przywrócenie naszej prawdziwej relacji z Bogiem i naszej właściwej egzystencji jako istot ludzkich.”

Uznanie naszej pustki i załamania, naszych niepowodzeń i słabości, jest ćwiczeniem w konfrontacji ze wstydem. To może być dość bolesne – to coś, czego albo unikamy, albo przykrywamy niechęcią do siebie. Wstyd nie jest nienawiścią do samego siebie. Rzeczywiście, energia stojąca za naszą nienawiścią do siebie jest po prostu dumą (ϕιλαυτία). Nienawiść do siebie jest pochłaniana przez jaźń i napędzana przez jej niechęć do bycia tą właśnie osobą. Niesienie wstydu to chęć uznania prawdy o nas samych i o naszym życiu jako prostego faktu, bez protestu czy obietnicy zmiany. To znoszenie faktu z naszego życia, tego, jak je przeżywamy, jak zawodzimy, jak naprawdę nie kochamy Boga ani innych itd. Nie jest to ćwiczenie z komparatywnej porażki – nie ma znaczenia, czy nasza słabość jest podobna do słabości kogokolwiek innego. Takie porównania są tylko kolejnym ćwiczeniem z usprawiedliwiania samego siebie, unikania faktu – wstydu - naszego życia.

To w świadomości i obecności tego prostego, wstydliwego faktu możemy modlić się w sposób samoogołacający. Nie powinniśmy wyobrażać sobie, że angażujemy się w szlachetne działanie, triumfalne, Chrystusowe samoogołocenie. To znowu byłaby po prostu duma. Uznajemy fakt naszego wstydu (w całej jego rzeczywistości) i modlimy się.

Nie musimy wyobrażać sobie Boga (do czego sprowadza się większość „myślenia” o Bogu). Po prostu wzywamy Jego Imię. Niektórzy czynią to za pomocą modlitwy Jezusowej.

Nie wyobrażaj sobie ani nie obiecuj, że zrobisz coś lepiej lub spróbujesz się poprawić (już to robiłeś w taki czy inny sposób i to nie zadziałało). Gdy twój umysł błądzi (a na pewno będzie), sprowadź go z powrotem do punktu uznania swojego wstydu i wezwij imię Boga, prosząc o miłosierdzie.

Nie mam nic przeciwko pisanym modlitwom Kościoła. Jednak często je czytamy i wcale nie mamy ich na myśli. Znaczenie tych modlitw, jeśli je przeanalizujesz, jest dokładnie tym, co opisałem powyżej. Głoszą naszą słabość i naszą porażkę, i błagają Boga o miłosierdzie. Proszą też Boga o miłosierdzie dla innych. Ale ponieważ są to modlitwy Kościoła, często mają raczej ogólną formę. Stanowią wzór modlitwy – ale treść i znaczenie muszą być nasze. Ogólny wstyd ludzkości może być zbyt łatwą osłoną przed rzeczywistością naszego wstydu. „Wszyscy bowiem zgrzeszyli i pozbawieni są chwały Bożej” - spływa z nas jak woda z kaczego grzbietu.

Myślę, że istnieje tendencja do postrzegania naszego życia modlitewnego jako wysiłku, który w jakiś sposób nam coś przynosi. Wyobrażamy sobie, że modlitwa należy do sfery przyczyny i skutku. „Jeśli to zrobię… to będzie rezultat”. W życiu duchowym nie ma związku przyczynowego, przynajmniej w nie w sposób, jaki możemy go sobie wyobrazić. Tylko Bóg jest Przyczyną i On „bezprzyczynowo” powoduje; nigdy nie możemy naprawdę obserwować Jego przyczynowości: pozostaje ona poza zasięgiem wzroku. Samoogołocenie jest przyjęciem i uznaniem całkowitej daremności naszych wysiłków. Nie możemy spowodować niczego w naszym życiu duchowym. Nie możemy dodać „jednego łokcia” do naszego życia; nie możemy sprawić, by nasze włosy były białe lub czarne (Mt 5, 36). Bóg jest przyczyną naszego istnienia i jest jedynym źródłem życia wiecznego i błogosławieństwa.

Ktoś mógłby zaprotestować, że to zaprzecza pojęciu „synergii”, naszej „współpracy” w dziele zbawienia. Tak nie jest. Ogołacanie się, które właśnie opisałem, jest tym, jak wygląda synergia. Inni mogą narzekać, że to brzmi jak „bierność”, nic-nie-robienie. To może być tylko skarga kogoś, kto jeszcze nie uznał i nie przyjął prawdy o swoim wstydzie i niepowodzeniach w obecności Boga. To nie jest bierność. Jest to niezwykle trudne. Starzec Sofroniusz scharakteryzował to samoogołocenie jako „stanie na skraju otchłani”. Poradził, abyśmy tak postępowali, dopóki nie będziemy mogli tego dłużej znieść, a potem: „napili się herbaty”.

Pamiętam, że przed laty - podczas mojej pierwszej prawosławnej spowiedzi - duchowny powiedział mi, abym się modlił słowami: „Bez Ciebie ja nic nie mogę zrobić”. Robiłem tak, ale przez wiele lat źle to rozumiałem. Miałem na myśli: „Nie mogę nic zrobić bez Twojej pomocy”. To jakoś nie to samo, co „ja nic nie mogę zrobić”. Pierwsze kierowało moją uwagę na „wszystko”, co mógłbym zrobić, gdyby Bóg mi pomógł. Jednak moja uwaga musiała być skupiona na tym „nic”. To nasza pustka i porażka stawiają nas twarzą w twarz z naszym wstydem, a w tym momencie twarzą w twarz z Bogiem, który jako jedyny może naprawdę ukryć nasz wstyd i nas pocieszyć.

W historii modlitwy Jezusowej powszechnie uznaje się, że miała ona swojego poprzednika zaczerpniętego z Psalmów: „Boże, pomóż nam!” To krzyk tonącego człowieka. Modlitwa Jezusowa, właściwie zrozumiana, mówi to samo.

Nie chowaj twarzy. Oto obietnica Boża:

„My wszyscy z odsłoniętą twarzą wpatrujemy się w jasność Pańską jakby w zwierciadle; za sprawą Ducha Pańskiego, coraz bardziej jaśniejąc, upodabniamy się do Jego obrazu.” (2 Kor 3, 18)

Bóg to zrobi. A ty nie zapomnij o herbacie.

o. Stephen Freeman

za: Glory to God for All Things

fotografia: Ursiy /orthphoto.net/