Zostań przyjacielem cerkiew.pl
Kościół – wspólnota „nie z tego świata”
30 czerwca 2025
Chrześcijanie pierwszych wieków znaleźli się na kolizyjnym kursie z Imperium Rzymskim, na którego terenach rozprzestrzenili się już dzięki działalności apostołów. Napięcie to wynikało z nierozłącznego powiązania państwowości i religijności w antycznym świecie, co okazało się nie do pogodzenia z lojalnością chrześcijan wobec Niebiańskiego Króla. Co do zasady, chrześcijanie byli „nie z tego świata”.
Chrześcijaństwo wkroczyło w historię jako nowy porządek społeczny, a nawet nowy wymiar społeczny. Od samego początku chrześcijaństwo nie było w pierwszej kolejności „doktryną”, ale właśnie „wspólnotą”. Nie chodziło tylko o głoszenie „przesłania” czy też o samo przekazywanie „dobrej nowiny”. Pojawiła się Nowa Wspólnota w trakcie rozwoju i formowania się, odrębna i szczególna, do której członkowie byli powoływani i pozyskiwani. Rzeczywiście, „wspólnota” (koinonia) była podstawową kategorią chrześcijańskiej egzystencji. Pierwotni chrześcijanie czuli się ściśle złączeni i związani jednością, która radykalnie przekraczała wszelkie ludzkie granice – rasowe, kulturowe, społeczne, a nawet cały wymiar „tego świata”. Byli dla siebie braćmi, członkami „jednego ciała”, a nawet „Ciała Chrystusa”. To wspaniałe wyrażenie św. Pawła znakomicie podsumowuje wspólne doświadczenie wiernych. Pomimo radykalnej nowości doświadczenia chrześcijańskiego, podstawowe kategorie interpretacji zostały przejęte ze Starego Testamentu, którego Nowy Przymierze miało być wypełnieniem i dopełnieniem. Chrześcijanie byli rzeczywiście „rodem wybranym, królewskim kapłaństwem, narodem świętym, ludem nabytym” (1 P 2, 9). Byli Nowym Izraelem, „małym stadem”, czyli wierną „resztką”, której Bóg zechciał dać Królestwo (Łk 12, 32). Rozproszone owce musiały zostać zgromadzone w „jedno stado” i zebrane razem. Kościół był właśnie tym „Zgromadzeniem”, ekklesia tou Theou, – stałym Zgromadzeniem nowego „wybranego ludu” Bożego, które już nigdy nie miało zostać rozwiązane.
W „tym świecie” chrześcijanie mogli być jedynie pielgrzymami i obcymi. Ich prawdziwe „obywatelstwo”, politeuma, znajdowało się „w niebie” (Flp 3, 20). Sam Kościół wędrował przez ten świat (paroikousa). „Wspólnota chrześcijańska była swego rodzaju eksterytorialną jurysdykcją świata wyższego na ziemi” (Frank Gavin). Kościół był „placówką nieba” na ziemi lub „kolonią nieba”. Być może prawdą jest, że ta postawa radykalnego oderwania miała pierwotnie konotacje „apokaliptyczne” i była inspirowana oczekiwaniem na rychłą paruzję. Jednak nawet jako trwała społeczność historyczna Kościół musiał być oderwany od świata. Etos „duchowego oddzielenia” był nieodłącznym elementem struktury chrześcijańskiej wiary, podobnie jak był nieodłącznym elementem wiary starożytnego Izraela. Sam Kościół był „miastem”, polis, nowym i osobliwym „ustrojem”. W swoim wyznaniu chrzcielnym chrześcijanie musieli „wyrzec się” tego świata, wraz z całą jego próżnością, dumą i przepychem, ale także wraz ze wszystkimi naturalnymi więzami, nawet rodzinnymi, i złożyć uroczystą przysięgę wierności Chrystusowi Królowi, jedynemu prawdziwemu Królowi na ziemi i w niebie, któremu została dana wszelka „władza”. Przez tę chrzcielną deklarację chrześcijanie byli radykalnie oddzieleni od „tego świata”. W tym świecie nie mieli „trwałego miasta”. Byli „obywatelami” „miasta przyszłego”, którego architektem i twórcą jest sam Bóg (Hbr 13, 14; por. 11, 10).
Chrześcijanie byli często podejrzewani i oskarżani o obojętność obywatelską, a nawet o chorobliwą „mizantropię”, odium generis humani, co prawdopodobnie należałoby przeciwstawić rzekomej „filantropii” Cesarstwa Rzymskiego. Zarzut ten nie był bezpodstawny. W swojej słynnej odpowiedzi Celsusowi Orygenes był gotów przyznać się do tego zarzutu. Zapytał jednak: co innego mogli zrobić chrześcijanie? Wyjaśnił, że w każdym mieście „istnieje również inna Ojczyzna”, allo systema tes patridos (Contra Celsum, VIII. 75). Obok społeczności cywilnej w każdym mieście istniała inna społeczność, lokalny Kościół. I to on była dla chrześcijan ich prawdziwym domem, ich „ojczyzną”. Anonimowy autor wspaniałego „Listu do Diogneta”, napisanego prawdopodobnie na początku II wieku, rozwinął tę kwestię z elegancką precyzją. Chrześcijanie nie mieszkają w swoich miastach, nie różnią się też od reszty ludzi językiem i zwyczajami. „Jednakże, mieszkając w miastach Greków i barbarzyńców, zgodnie z losem każdego z nich, struktura ich własnego ustroju politycznego jest osobliwa i paradoksalna... Każda obca ziemia jest dla nich ojczyzną, a każda ojczyzna jest obcą ziemią... Ich rozmowy dotyczą ziemi, ale ich obywatelstwo jest w niebie”. W tej postawie nie było namiętności, wrogości ani faktycznego wycofania się z codziennego życia. Była w niej jednak silna nutka duchowego wyobcowania: „a każda ojczyzna jest obcą ziemią”. Towarzyszyło jej jednak silne poczucie odpowiedzialności. Chrześcijanie byli uwięzieni w świecie, „trzymani” tam jak w więzieniu, ale jednocześnie „trzymali świat w ryzach”, tak jak dusza trzyma ciało w ryzach. Co więcej, było to właśnie zadanie powierzone chrześcijanom przez Boga, „którego nie wolno odrzucać” (Ad Diogenitum, 5, 6). Chrześcijanie mogli pozostać w swoich rodzinnych miastach i wiernie wykonywać swoje codzienne obowiązki. Nie byli jednak w stanie w pełni poświęcić się żadnej polityce tego świata, ponieważ ich prawdziwe zaangażowanie leżało gdzie indziej. Byli społecznie zaangażowani i zaangażowani w Kościół, a nie w świat. „Dla nas nie ma nic bardziej obcego niż sprawy publiczne” – oświadczył Tertulian: nec ulla magis res aliena quam publica (Apologeticum, 38.3). „Wycofałem się ze społeczeństwa” – powiedział przy innej okazji: secessi de populo (De Pallio, 5). W tym sensie chrześcijanie byli „poza społeczeństwem”, dobrowolnymi wyrzutkami i banitami – poza porządkiem społecznym tego świata.
Błędem byłoby interpretowanie napięć między chrześcijanami a Cesarstwem Rzymskim jako konfliktu lub starcia między Kościołem a państwem. Kościół chrześcijański był bowiem czymś więcej niż tylko „kościołem”, podobnie jak starożytny Izrael był jednocześnie „kościołem” i „narodem”. Chrześcijanie również stanowili naród, „lud szczególny”, Lud Boży, tertium genus, ani Żydzi, ani Grecy. Kościół nie był tylko „zgromadzoną wspólnotą” lub luźnym stowarzyszeniem służącym wyłącznie celom „religijnym”. Był i twierdził, że jest odrębnym i autonomicznym „społeczeństwem”, „odrębną wspólnotą polityczną”. Z drugiej strony Imperium Rzymskie było i twierdziło, że jest czymś więcej niż tylko „państwem”. Od czasu przemiany ustrojowej za Augusta, Rzym twierdził, że jest po prostu Miastem, miastem trwałym i „wiecznym”, Urbs aeterna, a także miastem ostatecznym. W pewnym sensie twierdził, że ma „wymiar eschatologiczny”. Przedstawiał się jako ostateczne rozwiązanie problemu ludzkości. Było to uniwersalne wspólnotowe państwo, „jedno kosmopolis zamieszkanej ziemi”, Oikoumene. Rzym oferował „pokój”, Pax Romana, i „sprawiedliwość” wszystkim ludziom i wszystkim narodom podlegającym jego władzy i wpływom. Twierdził, że jest ostatecznym ucieleśnieniem „ludzkości”, wszystkich ludzkich wartości i osiągnięć. „Imperium było w rzeczywistości instytucją polityczno-kościelną. Rzym był zarówno „kościołem”, jak i „państwem”; gdyby nie był jednym i drugim, byłby obcy ideom starożytnego świata” (Sir Ernest Barker). W starożytnym społeczeństwie – w starożytnej polis, w monarchiach hellenistycznych, w republice rzymskiej – przekonania „religijne” były uważane za integralną część credo politycznego. „Religia” była integralną częścią struktury „politycznej”. Nie można było dopuścić do podziału kompetencji i „władzy”, a co za tym idzie, do podziału lojalności lub wierności. Państwo było wszechwładne, a zatem lojalność musiała być całkowita i bezwarunkowa. Lojalność wobec państwa była sama w sobie rodzajem oddania religijnego, niezależnie od tego, w jakiej konkretnej formie była ona nakazana lub narzucona. W Cesarstwie Rzymskim był to kult cesarzy. Cała struktura imperium była niepodzielnie „polityczna” i „religijna”. Głównym celem rządów cesarskich była zazwyczaj „Filantropia”, a często nawet „Zbawienie”. W związku z tym cesarze byli opisywani jako „Zbawiciele”.
Z perspektywy czasu wszystkie te twierdzenia mogą wydawać się jedynie utopijnymi złudzeniami i pobożnymi życzeniami, próżnymi i daremnymi, czym w rzeczywistości były. Jednak marzenia te były śnione przez najlepszych ludzi tamtych czasów – wystarczy wspomnieć Wergiliusza. A utopijne marzenie o „wiecznym Rzymie” przetrwało upadek rzeczywistego imperium i przez wieki dominowało w politycznej myśli Europy. Paradoksalnie, marzenie to było często pielęgnowane nawet przez tych, którzy zgodnie z logiką swojej wiary powinni byli być lepiej chronieni przed jego zwodniczym urokiem. W rzeczywistości wizja trwałego lub „wiecznego Rzymu” dominowała również w myśli chrześcijańskiej w średniowieczu, zarówno na Wschodzie, jak i na Zachodzie.
W postawie pierwszych chrześcijan wobec Cesarstwa Rzymskiego nie było nic anarchicznego. „Boskie” pochodzenie państwa i jego władzy zostało formalnie uznane już przez św. Pawła, który sam nie miał żadnych trudności z odwołaniem się do ochrony rzymskich sędziów i prawa rzymskiego. Pozytywna wartość i funkcja państwa były powszechnie uznawane w kręgach chrześcijańskich. Nawet gwałtowne inwektywy zawarte w Księdze Apokalipsy nie stanowiły wyjątku. Potępiano w niej niegodziwość i niesprawiedliwość ówczesnego Rzymu, ale nie zasadę porządku politycznego. Chrześcijanie mogli z pełną szczerością i w dobrej wierze zapewniać przed rzymskimi sądami o swojej politycznej niewinności i przekonywać o swojej lojalności wobec imperium. W rzeczywistości pierwsi chrześcijanie modlili się gorliwie za państwo, za pokój i porządek, a nawet za samych cesarzy. Wysoką ocenę Imperium Rzymskiego można znaleźć nawet u tych pisarzy chrześcijańskich tamtych czasów, którzy byli znani ze swojego oporu, takich jak Orygenes i Tertulian. Teologiczne „uzasadnienie” Imperium powstało już w okresie prześladowań. Jednak lojalność chrześcijan była z konieczności lojalnością ograniczoną. Oczywiście chrześcijaństwo nie było w żadnym sensie spiskiem wywrotowym, a chrześcijanie nigdy nie zamierzali obalić istniejącego porządku, chociaż wierzyli, że ostatecznie musi on zaniknąć. Jednak z rzymskiego punktu widzenia chrześcijanie nie mogli nie wydawać się wywrotowi, nie dlatego, że w jakikolwiek sposób angażowali się w politykę, ale właśnie dlatego, że tego nie robili. Ich polityczna „obojętność” irytowała Rzymian. Trzymali się z dala od spraw wspólnoty w krytycznym momencie jej walki o przetrwanie. Nie tylko domagali się dla siebie „wolności religijnej”. Domagali się również najwyższej władzy dla Kościoła. Chociaż Królestwo Boże zdecydowanie „nie było z tego świata”, wydawało się zagrożeniem dla wszechwładnego Królestwa Człowieka. Kościół był w pewnym sensie rodzajem „ruchu oporu” w imperium. Byli zobowiązani do przeciwstawiania się wszelkim próbom „integracji” ich ze strukturą imperium. Jak trafnie ujął to Christopher Dawson, „chrześcijaństwo było jedyną pozostałą siłą na świecie, której nie można było wchłonąć w gigantyczny mechanizm nowego państwa opartego na niewolnictwie”. Chrześcijanie nie byli frakcją polityczną. Jednak ich przynależność religijna miała bezpośrednie konotacje „polityczne”. Słusznie zauważono, że monoteizm sam w sobie był „problemem politycznym” w świecie starożytnym (Eric Peterson). Chrześcijanie byli zobowiązani do domagania się „autonomii” dla siebie i dla Kościoła. A tego właśnie imperium nie mogło ani przyznać, ani nawet zrozumieć. Tak więc zderzenie było nieuniknione, chociaż można było je opóźnić.
Kościół stanowił wyzwanie dla Imperium, a Imperium było trudnością do pokonania dla chrześcijan.
o. Jerzy Fłorowski (tłum. Jakub Oniszczuk)
za: Georges Florovsky, Christianity and Culture: Chapter III. Antinomies of Christian History: Empire and Desert.
fotografia: Aleksander Wasyluk / orthphoto.net /
Chrześcijaństwo wkroczyło w historię jako nowy porządek społeczny, a nawet nowy wymiar społeczny. Od samego początku chrześcijaństwo nie było w pierwszej kolejności „doktryną”, ale właśnie „wspólnotą”. Nie chodziło tylko o głoszenie „przesłania” czy też o samo przekazywanie „dobrej nowiny”. Pojawiła się Nowa Wspólnota w trakcie rozwoju i formowania się, odrębna i szczególna, do której członkowie byli powoływani i pozyskiwani. Rzeczywiście, „wspólnota” (koinonia) była podstawową kategorią chrześcijańskiej egzystencji. Pierwotni chrześcijanie czuli się ściśle złączeni i związani jednością, która radykalnie przekraczała wszelkie ludzkie granice – rasowe, kulturowe, społeczne, a nawet cały wymiar „tego świata”. Byli dla siebie braćmi, członkami „jednego ciała”, a nawet „Ciała Chrystusa”. To wspaniałe wyrażenie św. Pawła znakomicie podsumowuje wspólne doświadczenie wiernych. Pomimo radykalnej nowości doświadczenia chrześcijańskiego, podstawowe kategorie interpretacji zostały przejęte ze Starego Testamentu, którego Nowy Przymierze miało być wypełnieniem i dopełnieniem. Chrześcijanie byli rzeczywiście „rodem wybranym, królewskim kapłaństwem, narodem świętym, ludem nabytym” (1 P 2, 9). Byli Nowym Izraelem, „małym stadem”, czyli wierną „resztką”, której Bóg zechciał dać Królestwo (Łk 12, 32). Rozproszone owce musiały zostać zgromadzone w „jedno stado” i zebrane razem. Kościół był właśnie tym „Zgromadzeniem”, ekklesia tou Theou, – stałym Zgromadzeniem nowego „wybranego ludu” Bożego, które już nigdy nie miało zostać rozwiązane.
W „tym świecie” chrześcijanie mogli być jedynie pielgrzymami i obcymi. Ich prawdziwe „obywatelstwo”, politeuma, znajdowało się „w niebie” (Flp 3, 20). Sam Kościół wędrował przez ten świat (paroikousa). „Wspólnota chrześcijańska była swego rodzaju eksterytorialną jurysdykcją świata wyższego na ziemi” (Frank Gavin). Kościół był „placówką nieba” na ziemi lub „kolonią nieba”. Być może prawdą jest, że ta postawa radykalnego oderwania miała pierwotnie konotacje „apokaliptyczne” i była inspirowana oczekiwaniem na rychłą paruzję. Jednak nawet jako trwała społeczność historyczna Kościół musiał być oderwany od świata. Etos „duchowego oddzielenia” był nieodłącznym elementem struktury chrześcijańskiej wiary, podobnie jak był nieodłącznym elementem wiary starożytnego Izraela. Sam Kościół był „miastem”, polis, nowym i osobliwym „ustrojem”. W swoim wyznaniu chrzcielnym chrześcijanie musieli „wyrzec się” tego świata, wraz z całą jego próżnością, dumą i przepychem, ale także wraz ze wszystkimi naturalnymi więzami, nawet rodzinnymi, i złożyć uroczystą przysięgę wierności Chrystusowi Królowi, jedynemu prawdziwemu Królowi na ziemi i w niebie, któremu została dana wszelka „władza”. Przez tę chrzcielną deklarację chrześcijanie byli radykalnie oddzieleni od „tego świata”. W tym świecie nie mieli „trwałego miasta”. Byli „obywatelami” „miasta przyszłego”, którego architektem i twórcą jest sam Bóg (Hbr 13, 14; por. 11, 10).
Chrześcijanie byli często podejrzewani i oskarżani o obojętność obywatelską, a nawet o chorobliwą „mizantropię”, odium generis humani, co prawdopodobnie należałoby przeciwstawić rzekomej „filantropii” Cesarstwa Rzymskiego. Zarzut ten nie był bezpodstawny. W swojej słynnej odpowiedzi Celsusowi Orygenes był gotów przyznać się do tego zarzutu. Zapytał jednak: co innego mogli zrobić chrześcijanie? Wyjaśnił, że w każdym mieście „istnieje również inna Ojczyzna”, allo systema tes patridos (Contra Celsum, VIII. 75). Obok społeczności cywilnej w każdym mieście istniała inna społeczność, lokalny Kościół. I to on była dla chrześcijan ich prawdziwym domem, ich „ojczyzną”. Anonimowy autor wspaniałego „Listu do Diogneta”, napisanego prawdopodobnie na początku II wieku, rozwinął tę kwestię z elegancką precyzją. Chrześcijanie nie mieszkają w swoich miastach, nie różnią się też od reszty ludzi językiem i zwyczajami. „Jednakże, mieszkając w miastach Greków i barbarzyńców, zgodnie z losem każdego z nich, struktura ich własnego ustroju politycznego jest osobliwa i paradoksalna... Każda obca ziemia jest dla nich ojczyzną, a każda ojczyzna jest obcą ziemią... Ich rozmowy dotyczą ziemi, ale ich obywatelstwo jest w niebie”. W tej postawie nie było namiętności, wrogości ani faktycznego wycofania się z codziennego życia. Była w niej jednak silna nutka duchowego wyobcowania: „a każda ojczyzna jest obcą ziemią”. Towarzyszyło jej jednak silne poczucie odpowiedzialności. Chrześcijanie byli uwięzieni w świecie, „trzymani” tam jak w więzieniu, ale jednocześnie „trzymali świat w ryzach”, tak jak dusza trzyma ciało w ryzach. Co więcej, było to właśnie zadanie powierzone chrześcijanom przez Boga, „którego nie wolno odrzucać” (Ad Diogenitum, 5, 6). Chrześcijanie mogli pozostać w swoich rodzinnych miastach i wiernie wykonywać swoje codzienne obowiązki. Nie byli jednak w stanie w pełni poświęcić się żadnej polityce tego świata, ponieważ ich prawdziwe zaangażowanie leżało gdzie indziej. Byli społecznie zaangażowani i zaangażowani w Kościół, a nie w świat. „Dla nas nie ma nic bardziej obcego niż sprawy publiczne” – oświadczył Tertulian: nec ulla magis res aliena quam publica (Apologeticum, 38.3). „Wycofałem się ze społeczeństwa” – powiedział przy innej okazji: secessi de populo (De Pallio, 5). W tym sensie chrześcijanie byli „poza społeczeństwem”, dobrowolnymi wyrzutkami i banitami – poza porządkiem społecznym tego świata.
Błędem byłoby interpretowanie napięć między chrześcijanami a Cesarstwem Rzymskim jako konfliktu lub starcia między Kościołem a państwem. Kościół chrześcijański był bowiem czymś więcej niż tylko „kościołem”, podobnie jak starożytny Izrael był jednocześnie „kościołem” i „narodem”. Chrześcijanie również stanowili naród, „lud szczególny”, Lud Boży, tertium genus, ani Żydzi, ani Grecy. Kościół nie był tylko „zgromadzoną wspólnotą” lub luźnym stowarzyszeniem służącym wyłącznie celom „religijnym”. Był i twierdził, że jest odrębnym i autonomicznym „społeczeństwem”, „odrębną wspólnotą polityczną”. Z drugiej strony Imperium Rzymskie było i twierdziło, że jest czymś więcej niż tylko „państwem”. Od czasu przemiany ustrojowej za Augusta, Rzym twierdził, że jest po prostu Miastem, miastem trwałym i „wiecznym”, Urbs aeterna, a także miastem ostatecznym. W pewnym sensie twierdził, że ma „wymiar eschatologiczny”. Przedstawiał się jako ostateczne rozwiązanie problemu ludzkości. Było to uniwersalne wspólnotowe państwo, „jedno kosmopolis zamieszkanej ziemi”, Oikoumene. Rzym oferował „pokój”, Pax Romana, i „sprawiedliwość” wszystkim ludziom i wszystkim narodom podlegającym jego władzy i wpływom. Twierdził, że jest ostatecznym ucieleśnieniem „ludzkości”, wszystkich ludzkich wartości i osiągnięć. „Imperium było w rzeczywistości instytucją polityczno-kościelną. Rzym był zarówno „kościołem”, jak i „państwem”; gdyby nie był jednym i drugim, byłby obcy ideom starożytnego świata” (Sir Ernest Barker). W starożytnym społeczeństwie – w starożytnej polis, w monarchiach hellenistycznych, w republice rzymskiej – przekonania „religijne” były uważane za integralną część credo politycznego. „Religia” była integralną częścią struktury „politycznej”. Nie można było dopuścić do podziału kompetencji i „władzy”, a co za tym idzie, do podziału lojalności lub wierności. Państwo było wszechwładne, a zatem lojalność musiała być całkowita i bezwarunkowa. Lojalność wobec państwa była sama w sobie rodzajem oddania religijnego, niezależnie od tego, w jakiej konkretnej formie była ona nakazana lub narzucona. W Cesarstwie Rzymskim był to kult cesarzy. Cała struktura imperium była niepodzielnie „polityczna” i „religijna”. Głównym celem rządów cesarskich była zazwyczaj „Filantropia”, a często nawet „Zbawienie”. W związku z tym cesarze byli opisywani jako „Zbawiciele”.
Z perspektywy czasu wszystkie te twierdzenia mogą wydawać się jedynie utopijnymi złudzeniami i pobożnymi życzeniami, próżnymi i daremnymi, czym w rzeczywistości były. Jednak marzenia te były śnione przez najlepszych ludzi tamtych czasów – wystarczy wspomnieć Wergiliusza. A utopijne marzenie o „wiecznym Rzymie” przetrwało upadek rzeczywistego imperium i przez wieki dominowało w politycznej myśli Europy. Paradoksalnie, marzenie to było często pielęgnowane nawet przez tych, którzy zgodnie z logiką swojej wiary powinni byli być lepiej chronieni przed jego zwodniczym urokiem. W rzeczywistości wizja trwałego lub „wiecznego Rzymu” dominowała również w myśli chrześcijańskiej w średniowieczu, zarówno na Wschodzie, jak i na Zachodzie.
W postawie pierwszych chrześcijan wobec Cesarstwa Rzymskiego nie było nic anarchicznego. „Boskie” pochodzenie państwa i jego władzy zostało formalnie uznane już przez św. Pawła, który sam nie miał żadnych trudności z odwołaniem się do ochrony rzymskich sędziów i prawa rzymskiego. Pozytywna wartość i funkcja państwa były powszechnie uznawane w kręgach chrześcijańskich. Nawet gwałtowne inwektywy zawarte w Księdze Apokalipsy nie stanowiły wyjątku. Potępiano w niej niegodziwość i niesprawiedliwość ówczesnego Rzymu, ale nie zasadę porządku politycznego. Chrześcijanie mogli z pełną szczerością i w dobrej wierze zapewniać przed rzymskimi sądami o swojej politycznej niewinności i przekonywać o swojej lojalności wobec imperium. W rzeczywistości pierwsi chrześcijanie modlili się gorliwie za państwo, za pokój i porządek, a nawet za samych cesarzy. Wysoką ocenę Imperium Rzymskiego można znaleźć nawet u tych pisarzy chrześcijańskich tamtych czasów, którzy byli znani ze swojego oporu, takich jak Orygenes i Tertulian. Teologiczne „uzasadnienie” Imperium powstało już w okresie prześladowań. Jednak lojalność chrześcijan była z konieczności lojalnością ograniczoną. Oczywiście chrześcijaństwo nie było w żadnym sensie spiskiem wywrotowym, a chrześcijanie nigdy nie zamierzali obalić istniejącego porządku, chociaż wierzyli, że ostatecznie musi on zaniknąć. Jednak z rzymskiego punktu widzenia chrześcijanie nie mogli nie wydawać się wywrotowi, nie dlatego, że w jakikolwiek sposób angażowali się w politykę, ale właśnie dlatego, że tego nie robili. Ich polityczna „obojętność” irytowała Rzymian. Trzymali się z dala od spraw wspólnoty w krytycznym momencie jej walki o przetrwanie. Nie tylko domagali się dla siebie „wolności religijnej”. Domagali się również najwyższej władzy dla Kościoła. Chociaż Królestwo Boże zdecydowanie „nie było z tego świata”, wydawało się zagrożeniem dla wszechwładnego Królestwa Człowieka. Kościół był w pewnym sensie rodzajem „ruchu oporu” w imperium. Byli zobowiązani do przeciwstawiania się wszelkim próbom „integracji” ich ze strukturą imperium. Jak trafnie ujął to Christopher Dawson, „chrześcijaństwo było jedyną pozostałą siłą na świecie, której nie można było wchłonąć w gigantyczny mechanizm nowego państwa opartego na niewolnictwie”. Chrześcijanie nie byli frakcją polityczną. Jednak ich przynależność religijna miała bezpośrednie konotacje „polityczne”. Słusznie zauważono, że monoteizm sam w sobie był „problemem politycznym” w świecie starożytnym (Eric Peterson). Chrześcijanie byli zobowiązani do domagania się „autonomii” dla siebie i dla Kościoła. A tego właśnie imperium nie mogło ani przyznać, ani nawet zrozumieć. Tak więc zderzenie było nieuniknione, chociaż można było je opóźnić.
Kościół stanowił wyzwanie dla Imperium, a Imperium było trudnością do pokonania dla chrześcijan.
o. Jerzy Fłorowski (tłum. Jakub Oniszczuk)
za: Georges Florovsky, Christianity and Culture: Chapter III. Antinomies of Christian History: Empire and Desert.
fotografia: Aleksander Wasyluk / orthphoto.net /
Następny z serii:
Respublica Christiana – nowy ład Konstantyna
Respublica Christiana – nowy ład Konstantyna
