publicystyka: Nie mam człowieka...
kuchnia muzyka sklep ogłoszenia wydarzenia fotogalerie

Nie mam człowieka...

Gabriel Szymczak, 06 czerwca 2025

Nie mam człowieka…

To słowa paralityka leżącego od 38 lat przy sadzawce Betesda, którymi odpowiedział na pytanie Jezusa Czy chcesz stać się zdrowy?
Nie miał człowieka, który by mu pomógł i sprowadził go do wody, gdy ta ulegała poruszeniu przez anioła i dawała uzdrowienie.
Był sam.

Może Jezus był pierwszym człowiekiem, który od długiego czasu w ogóle go zauważył, podszedł do niego i zaczął rozmowę? Może po takim czasie już nie o powrót do zdrowia mu chodziło, ale o to, by być dostrzeżonym, by być potraktowanym jak człowiek – żyjący, myślący, czujący - a nie sponiewierany życiem ludzki łachman, rzucony gdzieś przy krużganku sadzawki i bezgłośnie czekający na śmierć?

Nie mam człowieka… Nie mam człowieka, który byłby przy mnie. Który by mi towarzyszył, czekając na tę jedną, krótką chwilę, kiedy cud może dotknąć i mnie. Potrafię to sobie jakoś wytłumaczyć – musiałby poświęcić swój czas, zapewne cenny; oderwać się od codziennych zajęć, od rodziny; być przy mnie, czekać razem ze mną.
Może byśmy rozmawiali, czekając? A może już tylko milczeli, pogrążeni każdy we własnych myślach – ale jednak będący razem?
Gdy woda się wzburzy, musiałby mnie mocno chwycić i wrzucić do niej. A przecież leżę tu już tak długo, w upale, w kurzu. Jestem brudny, spocony, odrażający w brzydocie ciała zmęczonego czekaniem i życiem… Moja odzież – to już tylko strzępy, brudne, sterane czasem – jak cały ja… I on musiałby mnie chwycić, dotknąć mnie, nie czuć odrazy wobec tego, czym (bo już nawet nie kim) jestem… Nie, to stanowczo za dużo dla jakiegokolwiek człowieka, dlatego go nie mam. Jestem – i już zawsze będę – sam. Niedostrzegany, niepotrzebny, nieprzydatny…
Nie mam człowieka...

Nieprzydatny jak czarna, trójnożna owieczka z animowanego filmu Lost sheep (Zagubiona owca) Lukasa Rooneya. Całe stado to duże, białe owce – ona jest mała i czarna. Z każdej białej owcy pasterz ma dużo dobrej, ciężkiej wełny. Z niej – malutką kupkę, tak lekką, że rozwiewa ją byle wiatr. Do tego kuśtyka na tych swoich trzech nóżkach, a gdy się przewróci – sama nie wstanie, pasterz musi jej pomóc. Jest inna. Bezużyteczna. Gorsza. Właściwie – nie wiadomo, po co pasterz ją trzyma...

Owieczka w którymś momencie zdaje sobie z tego sprawę i postanawia odejść, jakby sama chciała uwolnić pasterza od swego ciężaru.

Kiedy pasterz orientuje się, że jej nie ma, zamiast wzruszyć ramionami i dać sobie spokój, wyrusza na jej poszukiwanie, idąc w deszczu i wichurze po górach. Gdy ją znajduje, musi jeszcze o nią walczyć z drapieżnym ptakiem. Zwycięża. Bierze ją w ramiona i niesie do domu. Tam z kawałka gałęzi robi dla niej protezę utraconej nogi, dzięki czemu owieczka może teraz biegać tak jak inne, zdrowe owce. Nadal jest mała, nadal jest czarna, i nadal ma tylko trzy własne nóżki – ale bryka radośnie na nich i na protezie, bo ma też pasterza, który o nią dba i dla którego jest ważna. Ma człowieka…

Jej człowiek to Dobry Pasterz. Dla Niego jej ułomność i „niska wartość rynkowa”, jak moglibyśmy powiedzieć, nie mają żadnego znaczenia. Jest Jego. Należy do stada. Choć inna, ma w nim swoje miejsce. Jest dla Niego ważna – taka, jaka jest. I traktuje ją tak samo, jak inne, a czasem nawet z większą troską i delikatnością, bo jest świadomy jej ograniczeń i braków.

Jeśli nie spojrzymy na osobę i nie zobaczymy piękna, które w niej jest, nie możemy jej nic dać. Nie pomaga się osobie, wskazując, co jest złe, co jest brzydkie, co jest zniekształcone. Chrystus patrzył na każdego, kogo spotykał - na prostytutkę, na złodzieja - i dostrzegał piękno w nich ukryte. Być może było zniekształcone, być może było uszkodzone, ale mimo wszystko było pięknem, a to, co On czynił, to wydobywał to piękno.
(metropolita Antoni Bloom)

Myślę, że piękno, o którym pisał metropolita, a które dostrzegał Chrystus, to potencjał, kryjący się w każdym, nawet zniszczonym życiem, doświadczeniami i okolicznościami człowieku. Potencjał dobra, radości, miłości, otrzymanych od Boga darów, którymi może dzielić się z innymi. Chrystus jako Bogoczłowiek, jako Ten, Który zna ludzkie serce i duszę, dostrzegał ten potencjał. Wiedział, że pod warstwą piachu zakopany jest diament. Jego miłość do człowieka, emanująca z Niego Boska łaska potrafiły ten diament wydobyć na powierzchnię i sprawić, że zaczynał lśnić. Każdy człowiek, którego On dotknął – fizycznie, spojrzeniem, słowem - każdy, kto był spragniony obecności i działania Boga w swoim życiu lub tylko ludzkiej pociechy, doświadczał radości, miłości, a także przemiany.

Ci, którzy spotkali Jezusa, mieli Człowieka.

I nie chodziło nawet o uzdrowienie, wskrzeszenie czy nakarmienie głodnych. Mieli Człowieka, dla Którego byli ważni jako ludzie, jako Boże stworzenie, jako dzieło Boskiej miłości, którą w Nim czuli na nowo – lub pierwszy raz w życiu.

Przyjdźcie do Mnie wszyscy, jacykolwiek jesteście.
Wy, którzyście silni, którzy przynosicie owoce. Którzy Mnie znacie, którzy wierzycie. Którzy jesteście w swej wierze wytrwali i mocni.

Ale i wy, którzyście inni. Którzyście słabi, zagubieni, miotający się w tym życiu, czasem bez wiary – we Mnie i we własną wartość. Którzyście odrzuceni. O których świat mówi grzeszni, beznadziejni. Przyjdźcie, bo przecież nie zdrowi potrzebują lekarza, lecz chorzy (J 9, 13). Nawet jeśli nawet odeszliście ze stada, to Ja jestem dobrym pasterzem, który życie swoje oddaje za owce (J 10, 11), a zagubionej szuka, aż ją odnajdzie.

To szukanie oznaczało niekiedy wejście w brudny świat – pełen chorych, osamotnionych, nieczystych fizycznie i duchowo. Oznaczało konieczność dotknięcia niszczejącego, rozkładającego się ciała – jak u trędowatego (Mk 1, 40 – 42), czy też pozwolenia, by dotknął Go ktoś skalany grzechem – jak jawnogrzesznica, która odnalazła Go u faryzeusza i łzami omywała Jego nogi, namaszczając je później olejkiem (Łk 7, 36-5). Takie kontakty według Prawa czyniły Jezusa nieczystym, jednak dla Niego ważniejszy był człowiek i miłosierdzie, a nie martwa litera.

Wiedziałeś, Panie, po co przyszedłeś na świat – i jaki będzie Twój ziemski, bolesny koniec. Byłeś Bogiem, lecz zrezygnowałeś z chwały Niebios, by przyjąć na siebie ludzkie, słabe i ograniczające ciało. Czułeś chłód, głód, zmęczenie, potem bicz uderzający Twe plecy. Czułeś pod stopami każdy kamień przemierzanych ulic miast i polnych dróg. Wchodziłeś w tłum, lecz widziałeś w nim pojedynczego, potrzebującego człowieka. Zderzałeś się z ludzkim nieszczęściem, biedą, zagubieniem i grzechem – i czułeś współczucie. Wręcz szukałeś tych, którzy nie mają człowieka…

Czułeś gniew jedynie wobec tych, którzy powołani do służby powinni ten lud prowadzić ku Bogu mówiącemu Miłości pragnę, nie krwawej ofiary, poznania Boga bardziej niż całopaleń (Oz 6, 6 i Mt 9, 13), a służbę miłości zamienili na krasomówcze dywagacje o literze, zapominając o jej duchu. Tak, niekiedy również mówiłeś o sądzie, o ogniu piekielnym, o zgrzytaniu zębów – to prorockie obrazy, które miały poruszyć zatwardziałe serca i skłonić je do przemiany. Nieliczne ostre słowa, przy ogromie troski, przebaczenia, bliskości…

Nie byłeś z tego świata, ale weń wszedłeś, bo to ten świat potrzebuje Dobrej Nowiny…

Powiedziałeś nam: Idąc więc, nauczajcie wszystkie narody, ucząc ich przestrzegać wszystkiego, co wam przykazałem (Mt 28, 19-20). A przykazałeś nam okazywać sobie nawzajem miłość, jak Ty nas umiłowałeś; okazywać współczucie i pomagać, jak Ty pomagałeś; widzieć Ciebie w każdym człowieku obok – chorym, uwięzionym, nagim, spragnionym, i czynić mu dobro. A nawet jeśli nie widzimy w nim Ciebie, lecz pomagamy, bo jest istotą ludzką, to tak, jakbyśmy pomagali Tobie…

Tymczasem świat wokół nas widzimy jako pełen zła i brudu. Ten świat nam zagraża. Zagraża nam drugi człowiek, inny od nas. Mówimy, że ten świat Cię nie chce, nie potrzebuje, że Cię odrzuca. Że jest opętany, pogrążony w grzechu, w samowoli, że jeśli się nie nawróci, skończy w piekle.

Wolimy być wśród swoich, bo tak jest bezpieczniej i łatwiej. Choć i tu czasem drażnią nas ci w jakimś zakresie odmienni, odstający od naszego idealnego i nieskalanego modelu, „niemainstreemowi”, których obecność powoduje nasz dyskomfort i obawę przed zaproszeniem do nas innych...

Czy ten świat jest rzeczywiście naszym wrogiem? Czy to raczej my chcielibyśmy łatwej misyjnej pracy wśród tych, którzy sami do nas przyjdą i poproszą o opowieść o dobrym, miłującym człowieka Bogu? Czy potępiając tych, którzy Go jeszcze nie poznali – albo poznali Jego gorszą wersję poprzez kontakt z naszym poczuciem wyższości, ekskluzywności, brakiem empatii, wykluczającym językiem – rzeczywiście jesteśmy w stanie ich do Niego przyprowadzić?

Co widzimy w drugim człowieku? Tylko zło i grzech, będące na powierzchni, czy jak Chrystus – jego ukryte piękno? Czy jest dla nas darem, bo możemy mu okazać dobro, cierpliwość, pomoc – czy raczej przekleństwem, bo wystawia na próbę naszą chrześcijańskość?

Wizja piekła nie przekona do nawrócenia tego, który nie wierzy, bo nie doświadczył dobra i troski, i akceptacji jako istota ludzka, nawet złamana. Tego, który nie poczuł na swej skórze muśnięcia Bożej ręki, działającej za naszym pośrednictwem. By chcieć się zmienić, nawrócić, musi najpierw doświadczyć miłości i szacunku. Musi poczuć, że nasze głoszenie równa się działaniu, że nie ma sprzeczności między pięknym słowem, a naszą codziennością. Musi najpierw zobaczyć, że ma człowieka, kiedy go potrzebuje.

Jeśli nie spojrzymy na osobę i nie zobaczymy piękna, które w niej jest, nie możemy jej nic dać.

Gabriel Szymczak

fotografia: jarek /orthphoto.net/