publicystyka: Wspinaczka
kuchnia muzyka sklep ogłoszenia wydarzenia fotogalerie

Wspinaczka

o. Sergij Biegijan (tłum. Justyna Pikutin), 05 kwietnia 2025

Wielki Post powoli dobiega końca. Wykonał już swoje najważniejsze zadanie: umieścił lustro przed naszą zadowoloną z siebie twarzą.

I to jest wręcz niesamowite! To, co innym razem wydawało się nierozwiązywalną kwestią życia duchowego, nagle podczas Wielkiego Postu stało się proste i jasne. Jakby samo z siebie rozwiązało się, ułożyło na swoim miejscu, a to, co nam pozostało, to nie lenić się, ale wcielić w życie wszystko, co stało się jasne. Oczywiście nie dzieje się to w wyniku naszych zmagań czy wysiłków, ale dzięki modlitwie całej Cerkwi i łasce Bożej.

To tak, jakby mętne okulary spadły z naszych oczu i wszystko stało się jasne. Można to nazwać szczególnym przypadkiem jasnowidzenia - jasnowidzenia w stosunku do samego siebie. Wcześniej nie było jasne, od czego zacząć i jak zakończyć najważniejszą bitwę o najważniejszą wolność – wolność od grzechu. Teraz jest jasne: zaczyna się ona modlitwą i modlitwą się kończy. Zaczyna się wołaniem o przebaczenie, a kończy dziękczynieniem.

Miesiąc temu życie duchowe było postrzegane jako coś szalenie skomplikowanego, jak splątany kłębek, ale okazało się proste i nie wymagające wysiłku. Skupienie na sobie, opieranie się namiętnym pragnieniom i myślom, nienawiść do nich i modlitwa. Wstrzemięźliwość jako fundament całej tej pracy. Wszystko jest proste. Pozostaje tylko przestrzegać tego przepisu - a wewnętrzny człowiek ulegnie przemianie.

I właśnie w czasie Wielkiego Postu kolejna rzecz stała się oczywista: zawsze wiemy, jak dostąpić zbawienia. I zawsze nie chcemy podejmować wysiłku. W końcu nie można być zbawionym połowicznie, tak jak nie można pracować dla dwóch panów (zob. Mt 6, 24). Niemożliwe jest skupiać się na sobie zgodnie z grafikiem, powiedzmy, co dwa dni. Dwa dni być skupionym i czuwającym, a dwa dni od tego odpoczywać. Niemożliwe jest prowadzenie cnotliwego życia przed obiadem, a po nim być leniwym i próżnym. Niemożliwa jest nieustanna modlitwa serca i oglądanie oper mydlanych, surfowanie po sieci, cieszenie się plażą, imprezowanie przy muzyce, objadanie się i upijanie. A właśnie to chcemy robić - z lenistwem, pobłażaniem sobie i odpuszczaniem. Wielki Post przywraca nam prostą świadomość: to nie działa w ten sposób. Bo „Duch, który w nas mieszka, zazdrośnie pożąda. Większą zaś daje łaskę” (Jk 4, 5-6).

W okresie Wielkiego Postu powracamy do zrozumienia, że wspinaczka to nie tylko siedem tygodni Wielkiego Postu, ale całe nasze życie, czy tego chcemy, czy nie. Kościół niestrudzenie nam o tym przypomina, a w Tygodniu św. Jana Klimaka przedstawia to nawet na obrazach - dla szczególnie uzdolnionych erudytów XXI wieku.

Wspinaczka to wysiłek. Praca na granicy cierpienia i upadku. W rzeczywistości ten trud jest cierpieniem, torturowaniem podstępnego ciała i zdradzieckiej duszy - duchem i wolą. A my, bracia i siostry, wszyscy wspinamy się do górnego Jeruzalem. Jednak wznosimy się niewiarygodnie powoli i co jakiś czas ponownie spadamy, zgodnie z powiedzeniem: jeden krok do przodu i dwa do tyłu. O co chodzi? Jeśli wspinamy się pod górę, powinniśmy uczyć się od alpinistów.

Nikt nigdy nie widział alpinisty pchającego pod górę fortepian, ponieważ kocha on żywą muzykę. Albo niosącego w plecaku bibliotekę, albo niosącego różne przysmaki, wino i „foie gras”, albo wspinającej się na Elbrus damy w sukni balowej i z elegancką fryzurą. Alpinista maksymalnie redukuje swój bagaż i ma ze sobą tylko to, co niezbędne. Jedzenie i woda - tyle, ile potrzeba, a prawie wszystko jest postne. Ubrania - aby nie zmarznąć i nie zmoknąć. Z tego punktu widzenia alpinista jest niemal ascetą. A wspinając się samotnie, jest także anachoretą. Jego głównymi narzędziami są haki i liny.

Aby wspiąć się na górę Bożej wspólnoty, potrzebujemy prawie tych samych rzeczy, których potrzebuje alpinista. Jest to równie proste i funkcjonalne. Tylko zamiast haków i lin mamy nasze własne narzędzia: modlitwę i wstrzemięźliwość. Wszystko inne trzeba zostawić u podnóża.

A my taszczymy ze sobą sukienki, „foie gras” i fortepian. I zastanawiamy się, dlaczego wkładając tyle wysiłku, nie posuwamy się w górę? A wszystko dlatego, że ciężar ciągnie cię w dół! I ściągnie cię w dół i spadniesz, a jeszcze przygniecie cię fortepian.

Sam pomyśl, co odciąga cię od wspinaczki, a w rzeczywistości nie jest wcale potrzebne - i wyrzuć to. Wtedy zwolni się zarówno czas, jak i energia niezbędna do realizacji tego, co ważne i potrzebne.

Najważniejsze, czego będziesz ich potrzebował, to modlitwa.

Modlitwa to szkoła, w której codziennie zdajemy egzamin. Przypomina to trochę szukanie grzybów w lesie. Grzybiarz chodzi z kijem i podnosi liście, rozgarnia zarośniętą trawę w nadziei, że znajdzie coś wartościowego. Idealnie - prawdziwka. Tutaj wiele zależy od uwagi i doświadczenia. Doświadczony grzybiarz zna miejsca, w których można znaleźć szlachetne grzyby. A niedoświadczony, taki jak ja, chodzi z torbą jak obłąkany i bierze, co popadnie. A prawdziwki nie trafiają się zbyt często. Często - trafiają się gołąbki i muchomory.

Modlitewne poszukiwanie jest podobne do grzybobrania. Uwaga, pokora i pracowitość umożliwiają znalezienie prawdziwego owocu modlitwy. W przeciwnym razie albo nic nie znajdziesz, albo sobie zaszkodzisz. W modlitwie zdarzają się również „trujące grzyby”, które prowadzą do „ułudy” - czyli demonicznego uwodzenia. Ułuda jest wynikiem pychy.

Dlatego wędrujesz przez zarośla swego serca i kijem modlitwy Jezusowej rozchylając paprocie, odgarniając opadłe liście i kamyki - szukasz łaski. Jak na złość, trafia się ciągle nie to, co trzeba. Jak na złość - wszystko rozprasza twoją uwagę - zarówno to, co potrzebne, jak i to, co niepotrzebne.

Chociaż nawet to, co niezbędne, staje się niepotrzebne podczas modlitwy. Może to być niezbędne później, ale podczas modlitewnej wspinaczki każda obca myśl staje się ciężkim fortepianem, którego nie można wciągnąć na szczyt. Pozostaje tylko jedno: trwać w swoim sercu i w skupieniu słuchać słów modlitwy. Reszta - precz. Anatema dla każdej obcej myśli.

Oczywiście wszystko to jest trudne, ponieważ wymaga napięcia woli, umysłu, a nawet ciała. A to napięcie gromadzi się każdego dnia i męczy nas, którzy nie przywykliśmy do tego rodzaju pracy. Do tego dochodzi praca, dzieci i tak dalej. Jak możemy nie westchnąć i nie ponarzekać sami do siebie: „Boże, jestem taki zmęczony!”.
Oczywiście, że jesteś! Szósty tydzień Wielkiego Postu! Czwarta lub piąta dekada! A nawet szósta lub siódma!
Zmęczony.

Czy święci przypodobali się Bogu, z łatwością? A może jedli do syta? A może spali do oporu? A może mniej pracowali? Byli mniej zajęci bzdurami, czczą gadaniną i przewracaniem oczami. I do tego nie narzekali.

Może więc to nie modlitwa i post sprawiają, że jesteśmy zmęczeni? Ale fakt, że troskę o ciało zamieniliśmy w pożądliwość (zob. Rz 13, 14)? Jesteśmy zmęczeni tym, że nasz duch nie jest spokojny, że nie mamy doskonałego zaufania do Boga i dlatego mamy nadzieję, że wszystko rozwiążemy własnymi siłami, a naturalnie nie mamy ich wystarczająco dużo.

Ja też jestem zmęczony. Wydaje mi się, że moje nogi i ręce wkrótce odpadną, moje plecy pękną i rozpadną się, moje oczy i głowa się rozpłyną.

Jestem zmęczony ciągłym miotaniem się od grzechu ku Bogu i od Boga ku grzechom. Jestem zmęczony, ponieważ nie mogę w pełni wejść na ścieżkę Chrystusa i ciągle potykam się i upadam w błoto. Jestem zmęczony do ostateczności moim własnym ja, moją obrzydliwą naturą, zepsutą duszą i nienasyconym ciałem. Z mojej własnej wewnętrznej Sodomy i Gomory, gdzie każda boska myśl jest natychmiast niszczona przez złe myśli, co do których nie jest jasne, kto je generuje: czy jest to mój pokonany umysł, czy inne upadłe umysły. Jedynym miejscem, w którym mogę się schronić, jest modlitwa, ale nawet tam próbują się dosięgnąć ze swymi obrzydliwymi świńskimi ryjami, cuchnącym smrodem i uwodzicielskimi obrazami.

Ta walka jest bardziej męcząca niż praca fizyczna czy intelektualna, jest wyczerpująca i wyniszczająca, jeśli brakuje pokarmu Bożej łaski i Eucharystii.

Jednak ja wciąż podążam do Ciebie, Boże! - pragnę zawołać. Kiedy jednak wstajesz na modlitwę, czujesz, jak odpadają z ciebie całe kawałki. Nogi nie trzymają, plecy bolą, ramiona stają się ciężkie. Demony torturują mnie w ciągu dnia bezużyteczną pracą, tak abym nie mógł modlić się do Ciebie czysto. Ale nadal będę się wić, pleść, czołgać, nawet bez nóg, rąk i pleców, i zacznę wołać przed Tobą, abyś się nade mną zmiłował, Panie...!

Co jeszcze możemy zostawić u podnóża góry, aby nie utrudniało wejścia na górę Mojżesza? Może samo obskurne ciało? Ono jest pierwszą przeszkodą i ciągle marudzi: daj mi to, daj mi tamto. Nic dziwnego, że jest skazane na zgnicie przed przemianą.

„O rodzie niewierny i przewrotny, jak długo będę z tobą i będę cię znosił!” (por. Łk 9,41). Nadchodzący szósty tydzień Wielkiego Postu to czas, by wykrzyczeć to swemu ciału. Za tydzień wszystko to zostanie zapomniane, i nawet ciało zastygnie w przerażeniu przed straszliwym sakramentem Krzyża. Ale na razie wciąż walczy, wciąż się szamocze.

Co mu powiedzieć, naszemu stałemu towarzyszowi i zdrajcy? Nienawidzę cię. Ale kocham Pana, mojego Boga. I znów, i znów będę wspinał się w górę. Uparcie, wbrew śmiechom i chichotom gapiów, będę szedł dalej. Moje ręce mogą krwawić, moje plecy mogą się załamać, mogę potknąć się po metrze, ześlizgnąć i zawisnąć nad przepaścią w przerażeniu, ale wierzę w mojego Boga - On mnie nie opuści.

o. Sergij Biegijan (tłum. Justyna Pikutin)

za: pravoslavie.ru

fotografia: jarek /orthphoto.net/