publicystyka: Mój monaster

Mój monaster

o. John Moses (tłum. Gabriel Szymczak), 28 maja 2023

Przez lata spędziłem trochę czasu w monasterze Świętego Krzyża w Wayne, Wirginia Zachodnia. Muszę powiedzieć, że pójście do klasztoru było jedną z największych radości mojej prawosławnej podróży. Ludzie zawsze komentują, że kiedy wracam z monasteru, wydaję się szczęśliwszy i spokojniejszy. Trudno powiedzieć, co ma na mnie największy wpływ, kiedy tam jestem. Z pewnością liturgie są szczególne, rozmowa z braćmi jest błogosławieństwem, a nawet praca tam wydaje się mieć szczególne błogosławieństwo. Ale według mnie to spokój, cichy duch modlitwy, który przenika klasztor, ma na mnie największy wpływ.

Jednak nawet z tą duchową korzyścią monastycyzm nie jest moim życiem i wracam do „świata”. Niedługo troski i zgiełk świata znów zaczynają męczyć mnie na duchu. Czy lepiej zostać w monasterze? Być może, ale to nie jest mój styl życia. Mówię styl życia, ponieważ mnisi i ja mamy wspólne powołanie: wszyscy jesteśmy powołani do bycia ascetami.

Ludzie często popełniają błąd myśląc, że asceci muszą być mnichami, a więc życie w ascezie nie jest dla tych z nas, którzy żyją w świecie. To nie jest w porządku, ponieważ Pan powiedział, że każdy z nas musi wziąć swój krzyż, zaprzeć się siebie i iść za Nim. Nie ma lepszej definicji ascezy niż ta. Różnica między mną a braćmi zakonnymi polega na tym, że muszę przeżywać swoją ascezę w świecie, wśród współpracowników, rodziny i przyjaciół.

Kiedyś powiedziałem braciom w Świętym Krzyżu, że ich przełożony był bardzo łatwym we współżyciu igumenem. Miałem znacznie surowszego i bardziej wymagającego przełożonego niż oni. Wyglądali na zdziwionych i pytali, co mam na myśli. Powiedziałem im, że mój igumen, czyli moja żona, jest o wiele bardziej surowa niż ich. Chodzi mi o to, że jeśli chcesz mieszkać z kimś, kto chce znać wszystkie twoje myśli i to, co robisz w każdej chwili itp., to ona była nawet bardziej surowa! Uśmiechnęli się i zgodzili.

Ci z was, którzy znają moją Matuszkę, wiedzą, że to miła i delikatna ukochana osoba. Ona naprawdę ma bardzo mało wymagań. Mówiąc tak, miałem na myśli to, że ona jest moim klasztorem. To z nią mam sprawować swoje zbawienie, a ona musi czynić to samo ze mną. Jak to działa w domu i małżeństwie?

Wiele lat temu, kiedy prowadziłem poradnictwo małżeńskie, pewna para powiedziała, że starali się mieć Chrystusa w swoim małżeństwie. Zapytałem, co mają na myśli. „Cóż, modlimy się przed posiłkami, chodzimy do cerkwi i czytamy Biblię”, odpowiedzieli. To są dobre rzeczy, ale kiedy słuchałem ich problemów, słyszałem też historie o kłótniach, złości, urazach, braku przebaczenia i tak dalej.

Zapytałem tę parę, czy jako dobrzy chrześcijanie wierzą, że to, co Pan powiedział w Kazaniu na Górze, jest prawdą; to znaczy, czy w obliczu wroga powinniśmy pójść o krok dalej, nadstawić drugi policzek i nie odpłacać złem za zło, ale odpowiadać na zło dobrem, a na przekleństwo - błogosławieństwem? Zgodzili się, że tak powiedział Pan i tak powinniśmy postępować. Potem zapytałem, czy skoro mamy to zrobić dla naszych wrogów, to o ile bardziej powinniśmy to zrobić dla naszych współmałżonków i dzieci? Ich reakcją było przerażenie… Wydaje nam się, że pozwolenie na zawarcie małżeństwa pozwala nam być egocentrycznym, wymagającym i bezlitosnym.

Mój dom to mój monaster. To tutaj muszę ćwiczyć przebaczenie, cierpliwość, spokój i ukrzyżowanie mojego ego i pychy. Kiedy doświadczam rzekomej obrazy, powinienem postrzegać to jako okazję zesłaną przez Boga dla zbawienia mojej duszy. Jednak kiedy obraza pochodzi od mojej żony lub dzieci, myślę, że mogę być zły, ponury i urażony. Bynajmniej! Więc jeśli moja żona „zmusza” mnie do gotowania obiadu, to powinienem też pozmywać naczynia. Jeśli miała zły dzień i powie niemiłe słowo, powinienem odwdzięczyć się błogosławieństwem zamiast kolejnego niemiłego słowa. Jeśli mnie obrazi, muszę jej wybaczyć. Jej potrzeby muszą być ważniejsze niż moje własne i muszę uważać ją za lepszą od siebie.

Ja także jestem jej monasterem. Wyobraź sobie, jak wyglądałoby małżeństwo, gdyby oboje małżonkowie praktykowali tego rodzaju ascezę. Małżeństwo byłoby niebem na ziemi, a diabeł nie miałby miejsca na sianie niezgody. Rozważ tę myśl: jeśli nie mogę praktykować mojej ascezy w domu, jak będę mógł ją praktykować w świecie? To z powodu tej ascezy nosimy korony męczeńskie na prawosławnym ślubie.

Moja cerkiew, moja parafia, to mój monaster. To tutaj muszę ćwiczyć przebaczenie, cierpliwość, spokój i ukrzyżowanie mojego ego i pychy. Podobnie jak w przypadku życia w każdej rodzinie, zgorszenia będą pochodzić od naszych współczłonków Kościoła, ponieważ wszyscy jesteśmy grzesznikami i niedoskonałymi w świętości. Ale zamiast złościć się lub obrażać, powinienem postrzegać takie obrazy jako okazję zesłaną przez Boga, aby mnie udoskonalić i zbawić moją duszę. Wyobraź sobie, jak wyglądałby Kościół, gdybyśmy wszyscy praktykowali tego rodzaju ascezę. Kościół byłby niebem, Królestwem Bożym na ziemi.

Praca jest moim monasterem. To tutaj muszę ćwiczyć przebaczenie, cierpliwość, spokój i ukrzyżowanie mojego ego i dumy. Zniewagi będą pochodzić od mojego szefa i moich współpracowników. Ale zamiast złościć się lub obrażać, co by było, gdybym postrzegał te obrazy jako okazję zesłaną przez Boga, aby mnie udoskonalić i zbawić moją duszę? Wyobraź sobie wtedy, jak wyglądałaby praca.

Przyznam, że asceza jest niewygodna. Jest to krzyż, który mam nieść, a żaden krzyż nie będzie wygodny. Mam męskie ego i nie chcę się podporządkować mojej żonie. Mam dumę i nie chcę, aby moja słabość była widoczna dla członków Kościoła (w końcu jestem KAPŁANEM!!!). Co pomyślą o mnie parafianie, jeśli dowiedzą się, jakim naprawdę jestem głupkiem i że naprawdę jestem „przywódcą grzeszników”? Pamiętam historię, w której biskup popełnił jakiś grzech. Stanął na ambonie i wyznał swoją niegodność. Nie chciał już być biskupem. Ludzie nie chcieli o tym słyszeć, ponieważ znali tego człowieka i wiedzieli, jak ich kochał, służył im i chronił. Krzyczeli więc do biskupa, że jest godny, krzyczeli „axios”. Biskup w swojej pokorze powiedział, że pozostanie biskupem tylko pod jednym warunkiem: dopóki Bóg nie powie mu inaczej, w każdą niedzielę na zakończenie liturgii będzie kładł się na progu cerkwi. Ludzie mieli wychodzić z cerkwi, przechodząc nad nim. Zgodzili się niechętnie i przez długi czas tak postępowali i płakali, przechodząc nad swoim ukochanym hierarchą. Nie pamiętam, jak długo to trwało, ale w końcu Bóg uzdrowił duszę biskupa.

Nie mieszkam w monasterze, ale Bóg uczynił mój dom moją celą; Bóg uczynił moją cerkiew moją celą; Bóg uczynił świat moją celą. Jak wszyscy asceci, muszę ukrzyżować się dla świata, ale co więcej, świat musi być ukrzyżowany dla mnie. Nie ma innej drogi do zbawienia.

o. John Moses (tłum. Gabriel Szymczak)

za: Ramblings of a Redneck Priest

fotografia: levangabechava /orthphoto.net/