publicystyka: Drabina prowadząca na niebo

Drabina prowadząca na niebo

ihumen Nektariusz (tłum. Justyna Pikutin), 25 marca 2023

Zapewne każdy z nas, kiedy postanowił zmienić coś w swoim życiu w okresie Wielkiego Postu lub w innym czasie, przekonał się, że jest to bardzo trudne do zrealizowania. Albo nawet niemożliwe. Niby rozumiemy potrzebę, niby mamy zamiar, niby podejmujemy próby, ale... jakoś wszystko pozostaje po staremu. To jak samochód, który ugrzązł w błocie: silnik pracuje, koła się kręcą, ale on nie rusza. Nie ruszy, dopóki nie pojawi się ktoś, kto go popchnie...

Tak samo jest z nami. Tylko, że to nie ktoś musi nas popchnąć, ale my sami. Bóg, poprzez nasze sumienie, przypomina nam o naszej powinności i ponagla nas. Życie i jego nurt, który świadczy o tym, jak szybko mija dany nam czas, również nas pogania. A my? Co to znaczy popchnąć siebie?

Jest takie słowo, które słyszymy lub wymawiamy, gdy mówimy o Bożych mnichach lub bohaterach minionych wojen: heroizm (cs. podwih). Najczęściej wymawiamy je w kontekście cudzego - nie naszego - życia i rzadko odnosimy je do własnej egzystencji. A jeśli już odniesiemy je do siebie, to boimy się: albo dlatego, że uświadamiamy sobie, że nam samym obcy jest heroizm, albo dlatego, że zastanawiamy się, czy wcześniej czy później i my nie będziemy musieli sprostać jakiemuś wyzwaniu.

W rzeczywistości uczynki są istotną częścią życia chrześcijańskiego; bez nich nie możemy zrobić nic naprawdę dobrego i nie możemy stać się chrześcijanami. Nie jest to nic wyjątkowego; nie zakłada obowiązkowego poświęcenia siebie, swojego życia; nie zawsze wygląda na coś wielkiego, ale jest to jedyna rzecz, która może nam utorować drogę do świetności.

Pobożność w sensie chrześcijańskim to wysiłek, który człowiek podejmuje, aby pokonać siebie, swoją złą wolę, przyzwyczajenia, okoliczności, samą strukturę swojego życia, jeśli jest ona zła i niewłaściwa. Wysiłek, który umożliwia wyjście z pewnego martwego punktu, dzięki któremu człowiek sam się od niego oddala. Albo porusza się. Stąd właśnie pochodzi słowo heroizm.

Jest w nim moment bolesności, moment trudności, wiąże się on z tym, co w dzisiejszych czasach potocznie nazywa się "wyjściem ze strefy komfortu". Dlatego staramy się go unikać. To "próbowanie" tak często sprawia, że bezowocne stają się nasze intencje i podejmowane przez nas próby doskonalenia, byśmy mogli nazywać się chrześcijanami nie tyko nie formalnie, ale również realnie. Powtórzę więc: jeśli chcemy iść ku Chrystusowi i naprawdę być Jego uczniami, nie obejdzie się bez heroizmu. Aby jednak to stwierdzenie nie przeraziło, nie pogrążyło nas w przygnębieniu, pozwolę sobie wyjaśnić, czym są te wyczyny w naszym codziennym życiu i na czym polegają. I dlaczego, mówiąc o Bożych Przykazaniach, z których przestrzeganiem są one nierozerwalnie związane, Apostoł Miłości uspokaja nas: "Jego przykazania nie są ciężkie" (1 J 5, 3). Myślę, że najlepszym sposobem wyjaśnienia tego jest przypomnienie sobie, co zwykle za każdym razem sprawia nam trudności, z czego wynika znaczna część naszych powtarzających się grzechów, i krótka analiza przynajmniej niektórych z nich.

Najczęstszym i najbardziej ogólnym jest to, że wszyscy grzeszymy bez liku naszym językiem. Prosimy, szczególnie w okresie postu: "Panie, postaw straż przy moich ustach; strzeż drzwi moich warg" (Psalm 140,3), ale nie udaje nam się tego osiągnąć; co więcej, czynnie opieramy się realizacji tej modlitwy. Czy znamy to uczucie, kiedy chcemy powiedzieć coś, czego sumienie nie pozwala nam powiedzieć? Chcemy kogoś potępić, powiedzieć coś, co może zaszkodzić rozmówcy, wprowadzić go w pokusę, odpowiedzieć ostro lub nawet niegrzecznie, mówić na temat, o którym tak naprawdę nic nie wiemy... Głos w naszym sercu mówi nam: "Bądź cierpliwy! Przez swoje słowa zostaniesz albo usprawiedliwiony, albo potępiony! Po co w ogóle o tym mówić?". Ale przecież chcesz to powiedzieć! Mówisz więc, ale po chwili żałujesz. Po chwili jednak uświadamiasz sobie, że mógłbyś po prostu nie otwierać ust, nie mówić nic, mógłbyś pozwolić, by to swędzące pragnienie wygasło, by umarło w tobie. I to byłby dopiero heroizm.

Albo inna sytuacja, która jest równie powszechna i znajoma, coś, o czym niedawno rozmawialiśmy, gdy mówiliśmy o modlitwie: wróciliśmy zmęczeni do domu, chcieliśmy położyć się albo jeszcze lepiej - zdrzemnąć się, byliśmy wyczerpani. I wiemy z doświadczenia, że jeśli nie pomodlimy się od razu, to zrobimy jedną rzecz, potem drugą, potem obejrzymy coś w Internecie, potem włączymy telewizor, a w końcu wyłączając go, padniemy wyczerpani i nie zdołamy powiedzieć "W ręce Twoje, Panie, oddaję ducha mego...", i po prostu zaśniemy. Ale żeby tego uniknąć, wystarczy wziąć do ręki modlitewnik, stanąć przed ikonami i wypowiedzieć własną regułę modlitewną. I to też jest nie lada osiągnięcie.

Albo inaczej - sytuacja z gatunku tych, o których oprócz nas wie niewiele osób, tylko Władca Serc. I po części ten, który nas kusi. Prowadzący do rozpaczy, budzący rezygnację - niepokój. Nieważne, czy jest uzasadniony, czy też nie. Wszyscy wiemy, jak to jest: myśl o okolicznościach, których ze wszystkich sił chcielibyśmy uniknąć, zaczyna coraz bardziej zajmować nasz umysł. Nasza wyobraźnia maluje obrazy tego, czego się boimy, nabieramy coraz większego przekonania, że to - co budzi lęk - może się zdarzyć, a co więcej - na pewno się wydarzy. Jesteśmy już w objęciach przygnębienia, a życie nie cieszy i w ogóle nic nie daje radości. Jeszcze nie wiadomo, czy to się stanie, ale już przeżywamy to tak, jakby to było zupełnie realne. I, że tak powiem, umieramy przed śmiercią, choć moglibyśmy żyć i żyć. Zatruwamy się tą straszną trucizną strachu. Jednak można też zrobić coś innego. Można, kiedy właśnie wróg się do nas zbliża i zaczyna szeptać nam do ucha swoje "proroctwa", kiedy ziarno strachu zaczyna kiełkować w naszym sercu, zatrzymać ten destrukcyjny proces i powiedzieć sobie: "Skąd mam wiedzieć, czy tak właśnie będzie? Po co mam się torturować i dręczyć przed czasem? Wszystko jest w rękach Boga - zarówno moje życie, jak i moja śmierć. Zrobię to, co muszę, co ode mnie zależy, ale całą nadzieję położę w Bogu, bo Mu ufam i to z całego serca. I tylko to, co On pozwoli, aby się stało, stanie się ze mną. Dlatego nie mam się czym martwić i czego się bać”. To będzie wielkie i cenne dzieło.

Jest to tak proste i tak naturalne - robić to dzień po dniu i chwila po chwili. Zaczynając od najprostszego, najmniejszego, i stopniowo wznosząc się poprzez duże i znaczące ku wielkiemu. Pokonując siebie i stając się bardziej sobą. Przemieniając się z niemowlaka w dojrzałego, doskonałego człowieka.

Jest to tak ważne, że bez tego heroizmu nie będziesz czuł się chrześcijaninem i nie będziesz nawet rozumiał, czym jest chrześcijaństwo. A twoje chrześcijaństwo i ty sam będziesz niesoloną solą, nie będziesz miał żadnej mocy. Bo siła chrześcijaństwa tkwi właśnie w tym - w gotowości podejmowania starań ze względu na Chrystusa i na możliwość przebywania z Nim. I tylko trudzącemu się, krok po kroku, odsłania się droga, która prowadzi do Niego, stopień za stopniem ukazuje się drabina, która prowadzi do nieba.

ihumen Nektariusz (tłum. Justyna Pikutin)

za: pravoslavie.ru

fotografia: levangabechava / orthphoto.net/