publicystyka: Chrześcijańskie zakończenie życia naszego

Chrześcijańskie zakończenie życia naszego

o. Stephen Freeman (tłum. Gabriel Szymczak), 16 listopada 2022

Większość amerykańskich miast średniej wielkości jest zdominowana przez dwie struktury: budynki banków i szpitale. Te pierwsze są często duże i nowe, ponieważ lubimy tam lokować swoje pieniądze. Te ostatnie są duże, bo boimy się umrzeć i nie chcemy chorować. Obie konstrukcje są bardzo nowoczesne. Możesz jednak pojechać do starożytnych Pompejów, które zostały całkowicie zrekonstruowane - nie znajdziesz ani banku, ani szpitala. Z tych dwóch, szpitale pojawiły się jako pierwsze.

Starożytna Grecja i Rzym miały lekarzy. Pracowali z ziołami, a nawet wykonywali dość proste operacje. „Przysięga Hipokratesa”, składana przez współczesnych lekarzy podejmujących swoją pracę, została po raz pierwszy zapisana przez Hipokratesa w IV-V wieku p.n.e. Lekarze i medycyna są częścią naszego starożytnego dziedzictwa.

Praktyka medyczna przez wiele stuleci była w dużej mierze sprawą prywatną, a niektóre „kliniki” były związane z konkretnymi świątyniami, takimi jak świątynia Asklepiosa. Jednak szpitale musiały poczekać na nadejście chrześcijaństwa. Z jednym z pierwszych takich budynków kojarzy się imię św. Bazylego Wielkiego z Cezarei. Oddał rodzinny majątek na potrzeby ubogich, budując przytułek, hospicjum i szpital tuż za Cezareą. Został on nazwany „Bazyliadą”. Św. Grzegorz Teolog porównał go do „cudów świata”.

Św. Samson Gościnny był lekarzem. Znalazł łaskę u cesarza Justyniana i poprosił o pomoc w budowie szpitala w Konstantynopolu, który służył potem temu miastu przez wieki. Warto zastanowić się nad jego przydomkiem - „Gościnny”, a także nad dalszym używaniem słowa „szpital”. W języku greckim jego tytuł to „philoxenos”, słowo oznaczające miłość do obcych – lub życzliwość wobec obcych. Nasze słowo „gościnność” nadal ma takie konotacje. Jego pochodzenie wywodzi się z łaciny - od hospes, co ma również znaczenie troski o nieznajomego lub gościa.

Niedawna rozmowa z przyjaciółką wywołała u mnie pewną refleksję. Poszła na wizytę lekarską i zauważyła, że ​​lekarz spędził całą wizytę patrząc na ekran komputera. Pacjentka była obecna i przesłuchiwana, ale rzeczywistość wydawała się być dla niego na ekranie. Podejrzewam, że to skrajny przykład, ale zakorzeniony w subtelnej zmianie sposobu, w jaki myślimy o naszym zdrowiu. Nauka, a nawet sama nowoczesność skupiają się na chorobie. Pacjent jest „gospodarzem”, ale definiującą rzeczywistością jest choroba. Szpitale stają się „ambulatorium”, miejscem, w którym mieszczą się choroby.

Po przejściu na prawosławie, jedną z pierwszych przyjętych przeze mnie misji była praca kapelana domowego hospicjum, działającego w lokalnym systemie szpitalnym. Z medycznego punktu widzenia nie przypominało to niczego, co widziałem wcześniej. Wszyscy nasi pacjenci umierali, a naszą misją była opieka paliatywna. Nie było „choroby” do leczenia – tylko pacjenci. Odbywało się cotygodniowe „spotkanie zespołu”, podczas którego cała załoga, od lekarzy po pielęgniarki kąpielowe, kapelanów i pracowników socjalnych, spotykała się i omawiała nasze przypadki. W tej sytuacji doświadczenie i myśli pielęgniarki kąpielowej były uważane za równie ważne i kluczowe, jak lekarza. W końcu nikt nie miał bardziej intymnego i „praktycznego” kontaktu z pacjentem niż pielęgniarka kąpielowa. Po raz pierwszy zobaczyłem lekarza, który uważnie słucha pielęgniarek i kapelanów. Nie można było zrobić nic „aktywnego” poza zapewnieniem komfortu i wsparcia. Zespół stał z podziwem przed rzeczywistością umierania, nieuchronnie dzieląc się wiedzą, że to, z czym musi się zmierzyć pacjent, z czasem stanie się naszym udziałem.

Nasza nowoczesna kultura, z jej błyskotliwymi dziełami w nauce i technologii, zbyt łatwo odsuwa dyskusję od pacjentów do chorób. Pacjenci są w większości problemami „niemożliwymi do rozwiązania”, podczas gdy chorobę można (czasami) wyizolować, zmierzyć i skorygować. Choroba jest łatwa – to ludzie są trudni.

Kiedyś, kilka dni po Bożym Narodzeniu wziąłem udział w pogrzebie 14-letniego chłopca, który zmarł na sepsę („zatrucie krwi”). To coś, co wywołuje głęboki smutek w sercach rodziców i szerszej społeczności. Sepsa jest bardziej powszechna, niż ludzie sądzą, zabija więcej ludzi niż rak. Częstą uwagą, jaką słyszałem w związku z tym szczególnym pogrzebem, było to, jak „nienaturalnie” to było – „nie we właściwym czasie” byłoby nawet lepszym określeniem. Siła naszej technologii wzniosła coś w rodzaju grobli przeciwko zawsze obecnemu zalewowi śmiertelności. Zapominamy, że wszyscy umrzemy.

Uznanie śmierci było kluczem w opiece hospicyjnej, zarówno dla pacjentów, jak i zespołu medycznego. Od dawna zdumiewał mnie fakt, że większość ludzi we współczesnej kulturze nigdy nie była obecna przy śmierci drugiego człowieka ani przy faktycznych narodzinach. Są to dwa uniwersalne ludzkie doświadczenia, oba na ogół ograniczone do „szpitala”. W mojej ostatniej parafii anglikańskiej, tuż przed podjęciem pracy w hospicjum, w ciągu 9 lat zmarło 120 osób. Była to duża parafia ze starzejącym się zgromadzeniem. To przygotowało mnie do pracy, która miała nadejść.

Moje pisarstwo było kiedyś krytykowane jako przepełnione „egzystencjalnym niepokojem”. Podejrzewam, że wynika to z tak wielu osobistych obserwacji śmierci z bliska. To nie teoria - to bardzo realne doświadczenie. Ta sama rzeczywistość jest codzienną prawdą naszego istnienia: życie jest kruche. Mimo wszechobecności ludzkiej kruchości, dobrze to ukrywamy. Nasze instytucje ukrywają obecność naszej śmiertelności. Uderzyło mnie głęboko, że argumenty na rzecz eutanazji pochodzą z kultury, która unika prawdy o naszym istnieniu. Podejrzewam, że nawoływania do śmierci są przede wszystkim pocieszeniem dla żyjących. Chcemy, żeby chorzy odeszli po cichu.

W jednej ze swoich ostatnich przypowieści Chrystus powiedział: „Zachorowałem i odwiedziliście nie”. Nie był otoczony kulturą technologiczną, która zaprzeczała śmierci. Choroba i śmierć były wtedy tak samo pewne, jak teraz. Jednak Jego nauczanie uznało wtedy (i nadal jest to prawdą), że największą stratą w chorobie jest utrata komunii z innymi. Choroba i cierpienie nas izolują. Dzieje się tak szczególnie w kulturze, która mierzy swój sukces produktywnością i konsumpcją. O dziwo, nie jest niczym niezwykłym słyszeć, jak chorzy przepraszają za to, że są chorzy!

Oczywiście leczenie chorób to dobra rzecz. Moje życie zostało kilkakrotnie uratowane przez medyczne interwencje. Jednak pierwotna intuicja, że ​​choroba czyni z nas kogoś potrzebującego gościnności, jest zawsze prawdziwa. Każdy chory, który zostanie wyleczony, ponownie zachoruje i w końcu umrze.

Pismo Święte uczy nas, że „ostatnim wrogiem do zniszczenia jest śmierć”. Modlitwy Kościoła proszą o „chrześcijańskie zakończenie życia naszego, bezbolesne, bez zawstydzenia, spokojne, i o dobre usprawiedliwienie przed budzącym bojaźń Trybunałem Chrystusa”. Podobnie jak męczennicy, chcemy dobrze umrzeć. Rozumiemy przez to, że nasza śmierć będzie naznaczona zwycięstwem Chrystusa nad śmiercią. Jedną z myśli, która towarzyszyła mi przez lata hospicjum, było to, jak chcę umrzeć. Pomyślałem, że ostatnią rzeczą, jakiej mogę nauczyć moje dzieci, jest, dzięki Bożej łasce, dobre umieranie. Widziałem to – nie raz.

Co dziwne, to pragnienie i wizja są również potrzebne, aby nauczyć się, jak dobrze żyć. Tradycja monastyczna Kościoła głosi, że zawsze powinniśmy mieć śmierć przed oczami. W kulturze, w której choroba i śmierć są ukryte przed wzrokiem, takie stwierdzenie może wydawać się chorobliwe i błędnie sformułowane. Św. Paweł powiedział o sobie: „Każdego dnia umieram” (1 Kor 15, 31). Powiedział też:
„Razem z Chrystusem zostałem przybity do krzyża. Teraz zaś już nie ja żyję, lecz żyje we mnie Chrystus. [..] Obecne życie moje jest życiem wiary w Syna Bożego, który umiłował mnie i samego siebie wydał za mnie” (Ga 2, 20).

To nie są chorobliwe pojęcia, ale wspomnienia prawdy. Gdybyś mieszkał na skraju urwiska i zapomniał o tym fakcie, wydarzyłaby się jedynie katastrofa. Pamiętamy prawdę o naszym istnieniu (łącznie z jego końcem), aby nasze życie mogło być kształtowane przez świadome pamiętanie imienia Boga. Modląc się: „Panie Jezu Chryste, zmiłuj się nade mną”, głosimy daremność i pustkę naszej własnej egzystencji i dogłębnie głosimy dobroć i życzliwość Boga w Chrystusie, który w nas depcze śmierć przez śmierć.

Jest w prawosławiu takie monastyczne powiedzenie: „Jeśli umrzesz przed swoją śmiercią, nie będziesz musiał umrzeć, gdy umrzesz”.

o. Stephen Freeman (tłum. Gabriel Szymczak)

za: Glory to God for All Things

fotografia: ArtemiJ /orthphoto.net/