publicystyka: Zbawiony w słabości

Zbawiony w słabości

tłum. Gabriel Szymczak, 22 grudnia 2021

Nie jesteśmy zbawieni ani przez nasze talenty i dary, ani przez naszą doskonałość – jesteśmy zbawieni przez naszą słabość i naszą porażkę. Pisałem już o tym wcześniej i zawsze pojawiało się pytanie – ale jak to wygląda? Jak mam tak żyć? Pytanie to może być dla niektórych nieco pilne, ponieważ przesłanie jest całkowicie sprzeczne z założeniami kulturowymi, które zostały wbite w nasze umysły. Jesteśmy konsumentami i producentami we współczesnym świecie. Jeśli nie produkuję, to jestem konsumowany – więc pospieszmy się, aby znaleźć sposób na wyprodukowanie tego, co jest potrzebne. Po prostu powiedz mi, co to ma być, abym mógł to wyprodukować!

Jak frustrujące jest mówienie, że słabość i porażka są punktem oparcia zbawienia. Chociaż wszyscy mamy doświadczenie w porażkach i słabościach (bo kto nie ma?), nauczyliśmy się zarówno bagatelizować te ułomności (a nawet je ukrywać), jak i bez względu na nie osiągać sukcesy. Czasami (i nie tak rzadko) ktoś odkrywa, że jego porażki i słabości przytłoczyły jego życie. Zapewniamy mu leczenie (w stosownych przypadkach) lub ze smutkiem obserwujemy, jak wpada w uzależnienia i po cichu dziękujemy Bogu, że nasze własne życie nie jest takie jak jego. Możemy mieć dla niego głębokie współczucie – ale absolutnie nie zależy nam na dzieleniu jego losu.

Jest jednak absolutnie konieczne, abyśmy zrozumieli, że Chrystus dobrowolnie wybrał udział w losie takich ludzi i ogłosił go jako drogę do zbawienia. Krzyż nie jest transakcją, która odbywa się poza naszym życiem. To nie jest chwila między Chrystusem a Ojcem, rozliczenie rachunku tak naprawdę należnego nam: jest to coś, co dzieje się również w naszym życiu, w sposób najbardziej intymny i głęboki. To niewygodne, ale musimy powiedzieć, że Chrystus Ukrzyżowany jest skuteczny tylko wtedy, gdy jest ukrzyżowany w nas i kiedy my sami jesteśmy ukrzyżowani w Nim. Jeśli Chrystus nie jest ukrzyżowany w tobie, a ty w Nim, to nie ma zbawienia.

Jak to wygląda w naszym codziennym życiu?
Rozpoczyna się w Kościele od chrztu świętego. W chrzcie jednoczymy się z Chrystusem w Jego śmierci. To jest serce skruchy. Uznanie i wyznanie naszych grzechów jest uznaniem śmierci w naszym życiu. Mężczyzna/kobieta przyznaje się do złamania, niemożności życia według przykazań, a nawet braku chęci do życia według przykazań. To jest zapieczętowane w chrzcie i staje się wzorem, według którego żyjemy. Skrucha (spowiedź i rozgrzeszenie) nazywana jest przez Ojców „drugim chrztem”.
Jak się spowiadamy? Załączam tutaj niezwykły fragment z „Drogi pielgrzyma”, który opisuje właściwe podejście do zbawczej spowiedzi i skruchy:

Spowiedź człowieka duchowego

Uważnie przyglądając się sobie i obserwując bieg mojego życia wewnętrznego, przekonałem się, że Boga nie kocham, brak we mnie miłości do bliźniego, nie wierzę niczemu z dziedziny religii, a przepełniony jestem pychą i ambicją. Wszystko to rzeczywiście w sobie znajduję rozważając, jakie są moje uczucia i czyny.

1. Nie kocham Boga, bo przecież gdybym Go kochał, to wciąż bym o Nim myślał ku radości mego serca, a każda myśl o Bogu przynosiłaby mi radosną słodycz. Przeciwnie, znacznie częściej i chętniej rozmyślam o sprawach zwyczajnych, codziennych, a rozmyślanie o Bogu przynosi mi utrudzenie i oschłość. Jeślibym Boga kochał, to rozmowa z Nim poprzez modlitwę ożywiałaby mnie, napełniałaby słodyczą i pociągała ku stałemu z Nim obcowaniu, ale jest przeciwnie: nie tylko nie rozkoszuję się modlitwą, ale zajmując się nią, odczuwam utrudzenie, zmagam się z niechęcią, osłabiam się poprzez oddawanie się lenistwu i gotów jestem z chęcią zająć się czymkolwiek błahym, byle tylko modlitwę przerwać lub całkiem jej zaprzestać.
Podczas pustych zajęć czas mija szybko i przyjemnie, a gdy zajmują się Bogiem, stając w Jego obecności, czuję, że każda godzina jest długa jak rok. Jeśli kochasz kogoś, to w ciągu dnia myślisz o nim nieustannie, wyobrażasz go sobie, troszczysz się o niego, a podczas wszystkich zajęć umiłowany przyjaciel twój nie znika ci z myśli. A ja w ciągu dnia przecież ledwie godzinkę znajduję na to, by głęboko rozmyślać o Bogu, rozpalać się Jego miłością, a przez dwadzieścia trzy godziny ochoczo, gorliwie składam ofiary idolom moich namiętności… Podczas rozmów o rzeczach marnych, dalekich od spraw ducha, jestem rześki, czuję zadowolenie, a podczas rozmyślania o Bogu czuję oschłość, nudę i rozleniwienie. Nawet jeśli mimo woli ktoś rozpocznie pobożną rozmowę, to zaraz staram się zmienić ją na rozmowę schlebiającą moim namiętnościom. Niestrudzenie ciekaw jestem nowości, rozporządzeń władz, wydarzeń politycznych, chciwie poszukuję sposobów zaspokojenia mojej ciekawości w zakresie światowej nauki, sztuki, wynalazków, a pouczenia o Prawie Bożym, poznawaniu Boga, o religii nie robią na mnie wrażenia, nie sycą mej duszy i uważam to nie tylko za mało istotne zajęcie dla chrześcijanina, ale jakby za sprawę uboczną, nieważną, którą można się zajmować tylko w wolnym czasie, przy okazji odpoczynku. Krótko mówiąc: jeśli miłość ku Bogu rozpoznać można po wypełnieniu Jego przykazań – Jezus mówi przecież: „Jeśli Mnie miłujecie, zachowujcie Moje przykazania” (J 14, 15), a ja przykazań Jego nie tylko nie przestrzegam, ale nawet mało się o nie troszczę; to rzeczywiście należy wnioskować, że Boga nie kocham… Potwierdza to św. Bazyli Wielki, mówiąc: Dowodem tego, że człowiek nie kocha Boga i Jego Pomazańca Chrystusa, jest to, że nie przestrzega Jego Przykazań.
2. Nie ma we mnie miłości do bliźniego, ponieważ nie tylko nie mogę zdecydować się na oddanie życia za bliźniego (według Ewangelii), ale dla dobra bliźniego nie chcę ponieść uszczerbku na moim dobrym imieniu ani poświęcić mu moich dóbr i spokoju. Jeśli kochałbym go stosownie do nakazu Ewangelii, jak siebie samego, to jego nieszczęście dotykałoby i mnie, a jego pomyślność wprawiałaby mnie w zachwyt. A jest inaczej: z ciekawością słucham opowieści o nieszczęściach bliźnich, nie smucę się, a bywam obojętny lub, co gorsze, znajduję w tym jakby zadowolenie i złe postępki mego brata rozgłaszam, potępiając je, zamiast okrywać je zasłoną miłości. Dobrobyt, sława i szczęście mego brata nie zachwycają mnie tak jak moje, przeciwnie, jak wszystko, co mi obce, nie wywołują we mnie uczucia radości, a delikatnie pobudzają ku zawiści czy pogardzie.
3. Nie wierzę w nic z dziedziny religii: ani w nieśmiertelność, ani w Ewangelię. Jeśli wierzyłbym mocno i byłbym przekonany, że po śmierci czeka mnie życie wieczne i odpłata za ziemskie czyny, to wciąż bym o tym myślał, a sama myśl o nieśmiertelności napełniałaby mnie przerażeniem i prowadziłbym życie przybysza gotującego się wkroczyć do swej ojczyzny. Przeciwnie, nawet nie myślę o wieczności, a kres ziemskiego życia traktuję jako granicę mego istnienia. Skrycie tkwi we mnie myśl: kto wie, co będzie po śmierci? Jeśli nawet mówię, że wierzę w nieśmiertelność, to mówię to tylko rozumem, a serce moje dalekie jest od pewności, o czym wyraźnie świadczą moje czyny i stała troska o dobre urządzenie się w życiu doczesnym. Jeśli też święta Ewangelia byłaby z wiarą przyjęta do mego serca jako Słowo Boże, to bezustannie bym się nią zajmował, zgłębiał ją, rozkoszował się i nawet spoglądałbym na nią ze czcią. Niezmierzona mądrość, dobroć i miłość, ukryte w niej, wprawiałyby mnie w zachwyt i dniem, i nocą rozkoszowałbym się zgłębianiem Prawa Bożego, syciłbym się nim jak codziennym pokarmem i sercem przykładałbym się do pełnienia jego zasad. Nic ziemskiego nie byłoby w stanie powstrzymać mnie od tego. Jest przeciwnie: jeśli z rzadka czytam lub słucham Słowa Bożego, to albo z konieczności, albo z ciekawości, a i to bez głębokiej uwagi, czując oschłość i brak zainteresowania, jakby to była zwykła lektura. Nie widzę w Ewangelii szczególnej korzyści i chętnie zamieniłbym ją na lekturę świecką, w niej znajduję bowiem więcej zadowolenia, więcej nowych, zajmujących mnie spraw.
4. Przepełniony jestem pychą i uczuciem samolubstwa. Potwierdzają to wszystkie moje czyny: widząc w sobie dobro, zaraz pragnę je uwidocznić albo obnoszę się z nim przed innymi, albo w mym wnętrzu zachwycam się sobą. Chociaż na zewnątrz okazuję pokorę, to jednak wszystko przypisuję swoim zdolnościom, uważam siebie za lepszego od innych albo przynajmniej, że nie jestem od innych gorszy. Jeśli zauważam w sobie jakąś wadę, zaraz staram się ją usprawiedliwić, ukryć ją za maską konieczności albo niewinności. Złoszczę się na tych, którzy mnie nie szanują, uważam, że nie potrafią ocenić ludzi. Chwalę się, gdy kogoś obdarzę, nieudane przedsięwzięcia uważam za obraźliwe dla mnie, szemrzę, cieszę się z nieszczęść mych wrogów, a jeśli już dążę do czegoś dobrego, to mam w tym jakiś cel: pochwałę lub duchowe wyrachowanie albo zwykłą pociechę. Jednym słowem wciąż czynię z siebie idola, którego nieustannie otaczam czcią, szukając we wszystkim zmysłowych rozkoszy i pożywki dla mych namiętności i zachcianek, które przepełnia pożądliwość.


Jest to dziewiętnastowieczne, rosyjskie wyrażenie takiego wyznania, ale reprezentuje charakter naszej samooceny i skruchy. Jest to uznanie - na głębokim poziomie - naszej słabości i porażki.

Kiedy dochodzimy do takiego uświadomienia – w głęboki sposób – naszym instynktem jest wstyd. To właściwy instynkt. Czujemy się bezbronni i chcemy jak najszybciej uciec od takiego przyznania się. Chcemy wiedzieć, co możemy zrobić, aby się zmienić – i to szybko. Gorzej, jeśli chcemy się usprawiedliwić i znaleźć wytłumaczenie, dlaczego jesteśmy tacy, jacy jesteśmy. Ale nasza słabość musi zacząć się od naszej własnej cierpliwej akceptacji tego, co jest prawdą o nas samych.

I to właśnie w tym punkcie prawdy, punkcie naszej porażki, „odczuwamy trochę wstydu”, jak to określił starzec Sofroniusz. Jeśli przyjmiemy ten mały wstyd, spotkamy Ukrzyżowanego Chrystusa, bo to On niesie nasz wstyd. To nie w naszych mocnych i cudownych cechach spotykamy Chrystusa. Nasze ego są tak niewzruszone w tych punktach, że takie spotkanie i związek są niemożliwe.

Ale wrażliwy punkt wstydu jest miejscem, w którym ego może ustąpić i złamać się, i gdzie może przyznać się do obecności innego. To też jest trudne, ponieważ instynkt wstydu skłania nas do zasłaniania się i ukrywania. Dlatego jesteśmy proszeni o „odczucie choć trochę”.

Wstyd jest najgłębszym instynktem ego (i pierwszą odnotowaną reakcją człowieka po Upadku). Jest to strach przed byciem postrzeganym jako ten, kim naprawdę jesteśmy, a nie kim chcemy być lub udajemy, że jesteśmy. Ale istnieje jaźń, która jest głębsza niż wstyd – i można ją znaleźć, jeśli jesteśmy cierpliwi i odważymy się pozostać w miejscu przez krótki czas. To jest hesychia i nepsis, wyciszenie i trzeźwość.
Ta jaźń jest również opisywana jako „miejsce serca”, a w niektórych miejscach jako „głębokie serce”. W tym miejscu przestajemy oceniać, krytykować, mierzyć, porównywać. Jesteśmy świadomi i obserwujemy, ale w sposób, który nie oddziela jaźni od innych ludzi ani innych rzeczy. To miejsce, w którym odnajdziemy zjednoczenie z Bogiem i zdolność do modlitwy. Jest to również miejsce, w którym można wylać łzy skruchy.

Wszystko to jest cierpliwą, wewnętrzną podróżą pokuty i bramą do Królestwa Bożego. Niesienie odrobiny wstydu jest naszym własnym ukrzyżowaniem. Łączy nas z dźwiganiem przez Chrystusa wstydu całego Adama (wstydu całej ludzkości), jakim jest Jego ukrzyżowanie.

Każdego, kto podejmuje taką skruchę, zachęcam do umiaru w swoim podejściu (zawsze wystarczy „mały wstyd”). Dobrze jest zrobić to przed ikoną Chrystusa i Jego Krzyża. To pomaga nam trzymać się razem z Nim, a nie być pochłoniętym przez nasze ego. Jeśli „zawiedziesz”, nie rozpaczaj. Zamiast tego użyj tej porażki i jej „małego wstydu”.

Wszystko to można jeszcze lepiej zacząć z dobrym duchowym ojcem oraz jego zachętą i pomocą. Wymogiem zawsze jest bezpieczeństwo. Jeśli nie czujesz się bezpiecznie dzieląc się takim wstydem ze swoim duchowym ojcem, nie powinieneś się zmuszać. Dodam przestrogę dla spowiedników. Obowiązkiem kapłanów jest zapewnienie bezpieczeństwa. Nie ma przyzwolenia na oczernianie, kontrolowanie lub zawstydzanie penitenta. Generalnie takie zachowania u księdza stanowią nadużycie duchowe.

„W spokoju usnę i odpocznę,
bo Ty sam, Panie, pozwalasz mi żyć w nadziei.” (Ps 4, 9)

Hesychia wymaga pewnej dozy bezpieczeństwa.
Praktyka takiej regularnej pokuty wzmacnia nas do duchowej walki, ponieważ uczy nas sposobu życia, który jest głębszy niż ego i promuje prawdziwą pokorę. Z czasem stajemy się „nienaruszalni” dla wrogich mocy. „Nie ma w nas miejsca dla nich”. Modlę się, aby te myśli okazały się przydatne.

o. Stephen Freeman

za: Glory to God for All Things

Fragment „Opowiadań pielgrzyma” za wyd. Bratczyk, wyd. III, 2009

fotografia: Egoridze /orthphoto.net/