publicystyka: Modlitwa

Modlitwa

Gabriel Szymczak, 11 marca 2021

Nie zapomnę pewnego wiosennego dnia – biznesowy wyjazd do Wilna, spotkanie ma się rozpocząć o 9.00, dzień wcześniej podczas zwiedzania miasta byliśmy w prawosławnym monasterze Świętego Ducha. Korci mnie, żeby tam wrócić, sprawdzam w hotelowym przewodniku – liturgia o godzinie 7.00, więc ... Z hotelu około 45 minut spaceru, jest godzina 6.00, miasto jeszcze śpi, mało ludzi, samochodów, rześkie powietrze, słońce – a w duszy radość i gorące oczekiwanie spotkania z Bogiem.
Droga mija szybko, ale przy wejściu do cerki niestety rozczarowanie – liturgia o tej porze roku jest o 8.00, nie 7.00… Jednak drzwi świątyni są otwarte, widać krzątające się mniszki, szykują świece, zapalają łampady, wchodzę więc choć na krótką modlitwę, moment zadumy.

Po kilku minutach na solei przed ikoną staje jeden z mnichów, wyciąga modlitewnik, czyni znak krzyża, na głos zaczyna wypowiadać modlitwę. Jego głos przyciąga mnie bliżej – staję z boku, patrzę, słucham; ten głos wciąga mnie, włącza w słowa i ich rytm. Wezwania poruszają serce – cerkiew zdaje się być wypełniona modlitwą, choć modli się tylko jeden człowiek.
Wydaje się, że dla mnicha nie istnieje w tym momencie nic poza nim samym, jego modlitwą i przede wszystkim Tym, do którego jest ona skierowana, i którego przyzywa całym sobą…

Ten obraz we mnie pozostał, prowokując odtąd do pytania o moją modlitwę i jej jakość, moje skupienie, otwartość na kontakt z Bogiem i słuchanie Jego głosu. Na ile jest to tylko wykonywanie obowiązku – bo tak trzeba, wypada, bo doznałem tylu łask, że jakoś trzeba dziękować, więc choć nie mam nastroju / czasu / ochoty* (niewłaściwe skreślić), to jednak coś tam powiem, może wystarczy…
Oczywiście przerysowuję – na szczęście nie zawsze tak jest, ale bądźmy szczerzy, takie sytuacje też się zdarzają; czy więc wtedy „odpuścić sobie”, poczekać do lepszego nastroju, czy mimo wszystko walczyć, starać się, bo ma to sens?

Szukając inspiracji, sięgnąłem po przemyślenia starca Paisjusza – tom „O modlitwie”. To przyjemna i pozornie łatwa lektura – właściwie dziesiątki myśli, krótkich odpowiedzi na pytania, czasem od razu widać, że coś pasuje chyba jedynie do ludzi stanu mniszego (no bo kto ma tyle czasu na modlitwę, czytania, pokłony itd. - przecież praca, dzieci, zakupy…). Jednak tego, który szuka, ta książka prowokuje do myślenia, do zastanowienia się - co robię, czy robię to dobrze, czy daję z siebie wszystko, co mogę – i to bynajmniej nie w aspekcie ilościowym, a jakościowym? Ale rodzi się też pytanie, czy za wszelką cenę dążyć do osiągnięcia książkowego ideału, do ślepego naśladowania innych, czy tego właśnie Bóg ode mnie oczekuje – bo być może moje serce i tak będzie wtedy gdzie indziej?

Modlitwa to mój z Nim kontakt, to relacja, którą buduję słowami, odczuciami, swoją postawą. To sygnał ode mnie – dla Boga. Ten sygnał może mówić „jestem tu, przyszedłem do Ciebie, chcę Ci podziękować, o coś prosić, potrzebuję Twojej pomocy, wsparcia...”, może też mówić „po prostu przyszedłem, chcę z Tobą być, chcę tu być dla Ciebie... - i dla siebie”. Nie ma innego sposobu łączności z Bogiem – mam do dyspozycji tylko modlitwę, niezależnie od tego, jakiej jej formy użyję, czy będę podczas niej sam z Bogiem, czy dodatkowo razem z innymi ludźmi, w cerkwi; czy będę ją czytać, recytować z pamięci, czy tworzyć własnymi słowami.

Ważne jest tylko to, abym w tej modlitwie był ja - czyli aby była ona świadoma, wynikała z mojej woli, z mojej wewnętrznej potrzeby kontaktu ze Stwórcą. Właśnie – potrzeba…

Czy Bóg potrzebuje naszej modlitwy? Właściwie, skoro jest Wszechmogący i Wszechwiedzący, a w to wierzymy, nie powinna Mu ona być potrzebna; wie przecież, jakimi uczuciami Go obdarzamy. Wie, że skoro w Niego wierzymy, to - gdy coś nam wyjdzie, gdy czujemy się wspaniale, radość naszego serca kieruje się także - lub przede wszystkim - ku Niemu. Zna nasze potrzeby, więc nawet nie musimy o nich mówić. Wie, że gdy cierpimy, gdy jest nam źle, ogarnia nas rozpacz - potrzebujemy Jego pomocy, wsparcia. Po co więc Mu o tym mówić, po co brzęczeć, czasem natrętnie, i przerywać Jego odwieczny spokój?

To wszystko prawda – Bóg nas zna, zna nasze potrzeby, wie, co z nami się dzieje w każdym momencie; mógłby zawsze reagować Sam z Siebie, nieważne, czy dając nam to, czego potrzebujemy, pozostawiając nas w dobrostanie, czy też kończąc cierpienie, ból, negatywne doznania, w których akurat jesteśmy. Jednak skoro obdarzył nas wolną wolą, to dał też prawo do zerwania, niepodejmowania kontaktu ze Sobą – mogę z tego prawa skorzystać, mogę Go nie szukać, nawet uznać, że Go nie ma. To moje prawo, które On szanuje.

Modlitwa jest więc potrzebna mnie, nie Jemu – to mój sygnał dany Bogu, wynikający z wewnętrznej potrzeby pokazania, że wierzę, że Go potrzebuję, że chcę z Nim być, że jest mi z Nim dobrze.

Chrystus powiedział – „proście, a będzie wam dane, kołaczcie, a otworzą wam”. Moją prośbą i moim kołataniem do Boga jest modlitwa – nie mam innego sposobu na dotarcie do Niego, tylko modlitwa zapewnia mi łączność z Nim. Prośba to wypowiadane słowa – czy na głos, czy w myślach, to nie ma znaczenia; ale to czasem również tylko wewnętrzny krzyk, rozpaczy lub radości; to spojrzenie w górę, w niebo, na otaczający świat, z ogniem miłości lub żalu w oczach. To ręce wyciągnięte do Niego w geście wychwalenia lub niemej, pełnej boleści prośby. A drzwi? Cóż, czasem myślę, że tak naprawdę te drzwi prowadzą do wnętrza mego serca, w którym zamykam, chowam Boga przed samym sobą…

Człowiekowi wierzącemu modlitwa przede wszystkim daje bezpieczeństwo – zdecydowanie łatwiej jest żyć, wiedząc, że gdzieś tam jest Ktoś, kto się o mnie troszczy, kto mnie kocha, dba o mnie, ale też zawsze – niezależnie od okoliczności, chwili, długości czasu oczekiwania na mój gest, zaproszenie – jest na mnie otwarty, akceptujący, uważny. I to jest wielka tajemnica Boga – tylko On może znając mnie tak dobrze, a więc znając wszystkie moje plusy i minusy, wszystkie popełnione występki, niewierności wobec Niego i Jego przykazań, być tak mocno i tak blisko ze mną. Wszechmocny zwraca uwagę na marny proch, Wszechwiedzący – na błądzącego i poszukującego, Odwieczny – na czasowego gościa na tej ziemi... Starzec Paisjusz mówi, że modlitwa to zawarcie Chrystusa w swoim sercu, umiłowanie Go całą swoją istotą.

Najlepiej oczywiście, jeśli modlitwa jest czymś przeze mnie upragnionym, wyczekiwanym albo „wykonywanym” od razu wtedy, gdy pojawi się jej potrzeba. Każdy czas, każda chwila może być wykorzystana na modlitwę – czy to „wyuczoną”, czy własną, czy wreszcie – modlitwę Jezusową. Starzec wielokrotnie powtarza, że czasem jednak do modlitwy trzeba się przymusić. I to jest prawda. Odpuszczanie sobie niestety z jednorazowego wydarzenia może się stać nawykiem, z którego wyrwanie się będzie trudne. Bóg chyba też nie oczekuje od nas absolutnej zgodności z przyjętą przez nas regułą modlitewną – jeśli więc obiektywnie nie mam czasu, warunków albo chęci czy nastroju (powiedzmy to sobie szczerze) na modlitwę zgodną z przyjętym przeze mnie standardem, to zdecydowanie lepszym rozwiązaniem jest nawet krótkie, ale jednak zwrócenie się do Boga, podziękowanie, prośba o błogosławieństwo czy przeproszenie, że nie mam nastroju… , niż odsunięcie Go na bok.

Starzec mówi też, że kiedy modlitwa nam „nie wychodzi”, kiedy człowiek się rozprasza – potrzeba wytrwałości i cierpliwości, przyznania się do własnej niedoskonałości. To, co jest kluczem, to szczerość i ciągła nieustanna praca nad sobą, pokonywanie przeszkód; ważne jest obserwowanie siebie, ocena własnych czynów i podejścia. Jednak tu też trzeba zachować ostrożność – modlitwa, w której zamiast być skupionym na Bogu, będę skupiony na samym sobie, na swoim stanie psychicznym, stanie się autoanalizą albo autoterapią, a nie o to w modlitwie przecież chodzi.

Urzekło mnie stwierdzenie św. Paisjusza, że dla niego modlitwa to odpoczynek, że gdy płynie ona z serca, odpędza zmęczenie, sen, głód, że syci go to, co duchowe. A powinna ona dotyczyć i tego, co wieczne, i tego, co doczesne. Za wszystko powinniśmy dziękować, o wszystko prosić.

No właśnie – prośba nie jest jednak automatycznym wyzwalaczem daru; nie mam żadnej gwarancji, że otrzymam to, o co proszę i nawet nie powinienem mieć takiego oczekiwania. Znam tylko – a i to w ograniczonym zakresie - moje tu i teraz, i patrzę z perspektywy obecnej chwili, problemów, wyzwań, braków… Choć mówię „bądź wola Twoja”, to jednak w skrytości serca jest nadzieja, że to, co ja widzę jako dla mnie ważne, Bóg zrealizuje. To chyba największa trudność – rzeczywiście uznać, że On wie lepiej, że słyszy, że czyni to, co dla mnie najlepsze, choć ja tego nie dostrzegam. Starzec pisze, że pytanie czy Bóg słyszy, unieważnia modlitwę, jest wyrazem zwątpienia. Trudne to słowa do przyjęcia… - przecież czasem odpowiedzią na modlitwę jest cisza… Nic się nie dzieje, nie ma głosu, nie ma znaku… Naturalne jest więc pytanie, czy nie trafiam w próżnię, czy po drugiej stronie Ktoś mnie słyszy, czy modlę się wystarczająco dobrze, mocno, z właściwym zaangażowaniem.

Na poziomie umysłu wiem, że Bóg nie jest automatem, gotowym natychmiast i pozytywnie zareagować na moje prośby, że czasem są one w sprzeczności z moim własnym dobrem – ale ja o tym nie wiem. Serce, własne pragnienia podpowiadają natomiast, że powinien zareagować, że ja tego chcę, że jest mi to potrzebne… To wyraz pychy – przekonania, że jestem bardziej wszechwiedzący i znam siebie lepiej niż Bóg – jedyne czego nie mogę, to sprawić, aby stało się to, czego pragnę. Starzec ostrzega, że modlitwa z takiego pysznego serca nie powinna płynąć, że jej jedynym źródłem jest serce pokorne i skruszone, uznające swoją bezsilność i ograniczoną wiedzę. Skrucha serca powinna też być prawdziwa – piękne słowa o mojej uniżoności wobec Boga, wychwalanie Go jako Najwyższego i Wszechmocnego, a jednocześnie nawet głęboko w sercu ukryte lecz pielęgnowane i podtrzymywane poczucie, że przecież ja jednak wiem lepiej, nie dadzą efektu, skrucha będzie tylko pozorna. A to wcale nie jest łatwe; myślę, że wypracowanie takiej postawy – przy czym przez wypracowanie mam na myśli rzeczywiście okiełznanie samego siebie, swojego ‘ja’, tak bardzo szkolonego przez współczesny świat do tego, aby zwyciężać, nie poddawać się, stawiać na swoim i realizować własne pragnienia, może zająć całe lata… I mimo zdecydowania się na taki wewnętrzny bój – wcale nie musi to oznaczać braku porażek po drodze, ani nie gwarantuje sukcesu.

Co w takim razie pozostaje, poddać się? Odpuścić? Uznać, że skoro być może nie jestem w stanie wygrać, to nawet nie podejmę próby? Nie, to nie jest rozwiązanie – tu przychodzą mi na myśl słowa Jezusa Chrystusa „Jeśli ktoś chce iść za Mną, niech się wyprze samego siebie, niech bierze krzyż swój i niech pójdzie w ślad za Mną” (Łk 9, 23). Chrystus działał; nie wybrał życia łatwego, pełnego przyjemności czy spokoju, ale realizował Swoje nauczanie w nawet najbardziej trudnych warunkach, zderzając się z oporem, niechęcią, nienawiścią, w końcu – uśmierceniem. Przed głoszeniem Bożego słowa nic Go nie powstrzymywało.

Krzyż wcale nie musi więc oznaczać tylko i wyłącznie pokornego przyjmowania jako woli Bożej wszystkiego, co przydarza się nam w życiu. Takie rozumienie prowadziłoby – upraszczając – do bezwładności człowieka, poddającego się biernie życiowym burzom i zdarzeniom, i nie podejmującego żadnego wysiłku. Raczej nie tego chyba oczekuje Bóg – każdy z nas ma swoje talenty, swój potencjał dany i wspierany przez Niego. Powinniśmy go wykorzystać podczas ziemskiej pielgrzymki ku wieczności – także rozwijając siebie, pokonując słabości, podejmując wyzwania, starając się zrobić jak najwięcej – zawsze z Bogiem w sercu i myśli. Tak rozumiem wzięcie swego krzyża – Ty, Panie dałeś mi wiele, moje zadanie to odkryć ten dar i go wykorzystać, być aktywnym, podejmować działanie, prosząc o Twoją pomoc, wierząc, że to, co dobre - pobłogosławisz; to, co błędne – skorygujesz, a ja dzięki Twojemu wsparciu nie poddam się zniechęceniu. I wcale nie oznacza to tylko jakiegoś egoistycznego działania czy celu – mogę zarówno dbać o własny rozwój, jak i o ludzi będących wokół mnie.

Kończąc, sięgnę po jeszcze jedną myśl św. Paisjusza – modlitwa jednoczy człowieka z Bogiem, czysta modlitwa to życie w Bogu w pełni, stałe przebywanie w Nim. Można nie wypowiadać modlitwy słowami, jeśli modlitwą jest całe nasze życie – prawe, ofiarne, ale też czujne, obserwujące samego siebie, uważne. To realizacja podobieństwa Bożego, proces niełatwy, lecz będący Bożym wobec nas wezwaniem.

Spośród naprawdę wielu myśli i wskazań św. Paisjusza, w tym tekście pojawiła się zaledwie garstka, bardzo indywidualnie wybrana. Mogę jedynie zachęcić każdego do sięgnięcia po ten tom jego „Słów” osobiście, to lektura zdecydowanie pobudzająca do refleksji i otwierająca duchowe oczy.

Gabriel Szymczak

fotografia: Alicja Ignaciuk /orthphoto.net/