publicystyka: Odkryłem prawosławie - cz. 1

Odkryłem prawosławie - cz. 1

Gabriel Szymczak, 06 marca 2021

Stop. Tytuł jest mylący. Powinienem napisać, że odkrywam prawosławie, to proces cały czas trwający, dynamiczny i biorąc pod uwagę bogactwo myśli prawosławnej - nie wiem, czy kiedyś się w ogóle zakończy.

I jeśli już, to odkrywam je dla siebie – a więc to, o czym opowiem, jest moim subiektywnym odbiorem prawosławia, nie musi więc wcale być takie samo dla wszystkich czytających, możemy w opiniach się różnić lub na inne aspekty kłaść nacisk.

Nie jestem teologiem, jestem zwykłym wiernym. Odbieram prawosławie przez pryzmat tego, co słyszę w cerkwi, co mówią duchowni, z którymi mam okazję rozmawiać lub wykładach których byłem. Fakt, czytam książki i jestem tłumaczem tekstów publikowanych na cerkiew.pl – to może mi dawać trochę więcej wglądu w temat. Ale nie będę silić się tutaj na jakiekolwiek analizy, dywagacje filozoficzne czy roztrząsanie kwestii (lub różnic) dogmatycznych – absolutnie nie jest to moim celem i nie mam ku temu kompetencji.

Mam za sobą kilka dłuższych lub krótszych kontaktów z innymi wyznaniami chrześcijańskimi, od tego najbardziej w Polsce dominującego począwszy, po Kościoły protestanckie. Od razu jednak zaznaczę, że nie będę prawosławia z nimi porównywał ani udowadniał jego wyższości. Do prawosławia zresztą przyciągnęło mnie jego piękno i duchowość, a nie kontra czy odrzucenie kogokolwiek innego. I może obrazoburczo to zabrzmi na samym początku – ale nie byłbym w stanie powiedzieć, że tylko prawosławie może doprowadzić do zbawienia. To, jakimi drogami podąża Bóg, jak i przez kogo przyciąga do Siebie ludzi, jest Jego sprawą i tajemnicą, nie mnie to osądzać. Staram się zawsze pamiętać o jednym – mówiąc o sądzie nad ludźmi, Chrystus nie pyta o wyznanie, Kościół czy dogmaty; pyta natomiast o to, czy w innym widzieliśmy Jego, czy potraktowaliśmy inną osobę tak, jak traktowalibyśmy Jego, czy pomogliśmy, nakarmiliśmy, daliśmy schronienie, odwiedziliśmy… I to jest dla mnie najważniejszy wskaźnik mego własnego oddania Bogu.

Jestem związany z Cerkwią już albo dopiero 4 lata – wystarczy, żeby coś powiedzieć, ale ciągle mało, żeby być pewnym, że wiem i rozumiem wszystko. Zanim pojawiłem się świadomie w cerkwi (wcześniej były krótkie, turystyczne wejścia), urzekł mnie śpiew cerkiewny. To on spowodował, że zapragnąłem pójść do cerkwi, zobaczyć i usłyszeć nabożeństwo na żywo. Oczywiście było to niesamowite przeżycie – ikony, światło łampad, zapach kadzidła, milczący, kłaniający się i żegnający wierni, przepiękny śpiew chóru… To wszystko tworzyło niesamowity klimat. Nie przeszkadzało mi, że nic nie rozumiem, że kazanie jest po rosyjsku (z którym to językiem miałem w szkole do czynienia, ale było to baaardzo dawno temu i zdążył mocno zardzewieć).

Moje najmocniejsze wrażenie to dwa momenty Boskiej Liturgii, w których nagle, całkiem nieoczekiwanie dla mnie, odezwali się wierni – do dziś pamiętam siłę ich głosów, stanowczą pewność, że to, co śpiewają, jest ważne i całkowicie jest ich wyznaniem. Wtedy nie wiedziałem, czego byłem świadkiem, ale odtąd za każdym razem, gdy zaczynamy śpiewać „Wierzę…” i „Ojcze nasz”, ten obraz z warszawskiego soboru pojawia się przed moimi oczami jako niezwykle żywe wspomnienie. Nie będę zapewne oryginalny stwierdzając również, że „wystanie” 2-godzinnego nabożeństwa stanowiło duże wyzwanie… i spowodowało duży podziw dla kondycji wiernych, nie zawsze najmłodszych…

Po tej pierwszej wizycie nastąpiły kolejne, pojawiły się książki, płyty, modlitewniki z tłumaczeniami tekstów, wykłady, powiedziałbym – powolna praca nad poznaniem tego, co tak zafascynowało, aby móc świadomie podjąć decyzję o przyjęciu prawosławia.

Gdybym tutaj zakończył, można byłoby powiedzieć, że przyciągnęła mnie strona zewnętrzna – faktycznie piękna, bogata, pracująca na wszystkich ludzkich zmysłach, ‘grająca’ na emocjach. Jednak to byłoby ogromne spłaszczenie prawosławia, potraktowanie go jak dzieła sztuki, dawcy przyjemnych i niezobowiązujących emocji na jakiś czas.

To, co naprawdę jest istotne, to jego myśl, koncepcja Boga, człowieka, ich wzajemnych relacji. To bardzo mocne spojrzenie do przodu, do życia wiecznego i traktowanie życia ziemskiego jako czegoś przejściowego, ale niesamowicie istotnego dla zbudowania relacji z Bogiem i zbawienia. Bóg, którego poznałem w prawosławiu, jest Bogiem pełnym miłości, miłosierdzia i wybaczenia. Poszukuje mnie, człowieka, każdego dnia, w każdej mojej aktywności, we wszystkim, co robię, myślę, czuję – jest zawsze obok, zawsze gotowy do przyjęcia mnie – jeśli tylko ja tego zechcę. Właśnie – charakterystyczne jest to mocne podkreślenie konieczności podjęcia przez człowieka działania, wyjścia do Stwórcy, oddania się Jemu, ale przede wszystkim – nieustannej metanoi, przemiany serca, duszy, umysłu, nakierowania całego siebie na Boga i relację z Nim oraz ciągłą pracę nad sobą.

Prawosławie postrzegam jako bardzo mocno skoncentrowane na przemianie, na duchowym działaniu; podstawą tej przemiany jest zrozumienie, czy też bardziej przyznanie się do własnej niedoskonałości, grzeszności, oderwania od Boga i utraty pierwotnej, bezpośredniej relacji z Nim. W życie człowieka wkradł się grzech, który tę relację przerwał i odsunął człowieka od tego, co Boskie i wieczne. Bóg jednak nie stracił swojego zainteresowania człowiekiem i konsekwentnie, z wielką miłością realizuje plan jego zbawienia – poprzez Wcielenie Jezusa Chrystusa, Jego nauczanie oraz śmierć na krzyżu i Zmartwychwstanie.

Co uderzyło mnie w prawosławiu, to właśnie podkreślenie sprawstwa Boga. Jeśli spojrzę na teksty liturgiczne okresu Wielkiego Postu czy tygodnia męki Chrystusa, widzę stwierdzenia, że to Chrystus sam przyobleka się w szatę hańby, przybija się do krzyża, przebija się włócznią…
To Bóg sam się nam oddaje, to Bóg sam przyjmuje na Siebie cierpienie, ludzkie okrucieństwo, ból i śmierć – by z niej powstać i w ten sposób nas zbawić, przywrócić ludzkiemu życiu sens. Nie dziwi więc tak często używane określenie Boga – Czełowiekolubiec, Miłujący człowieka.

Wiele razy słyszałem, że prawosławie nie jest jurydyczne – bardzo upraszczając, nie ma sztywnego systemu czy też gradacji grzechów i kar za nie, nie przedstawia też Boga jako strasznego Sędziego, można by rzec – zainteresowanego przykładnym i odpowiednio mocnym ukaraniem człowieka za jego postępowanie. Bóg, którego widzę w Cerkwi przez duże i małe „c”, jest Bogiem troski, opieki, pomocy; czy to oznaka słabości lub rezygnacji ze Swej wszechmocy? Absolutnie nie – gdzie indziej położony jest akcent. Człowiek jest Bożym dziełem, umiłowanym od samego początku. Bóg, który dla człowieka sam tyle wycierpiał, nie jest „zainteresowany” jego – nawet najbardziej zasłużonym – potępieniem. On wie, że każdy z nas jest grzeszny; wie, że upadamy; wie, że tylko nieliczni z nas potrafią wykorzystać w pełni i zawsze Jego pomoc, i obronić się przed upadkiem. Czy więc reszta ma być potępiona? Nie – reszta może i powinna liczyć na Boże miłosierdzie i łaskę, jeśli tylko będzie walczyć ze swoim własnym grzechem, namiętnościami, jeśli będzie w pokorze i nadziei do Boga powracać. Być może stąd też bierze się prawosławna koncentracja nie na wspominaniu Dekalogu, a przykazań miłości – do Boga i bliźniego.

Takie rozumienie buduję również na podstawie sakramentu spowiedzi w Cerkwi. Pierwszym szokiem jest bezpośredni kontakt z duchownym, do tego często z krążącymi wokół innymi ludźmi… Można się jednak do tego szybko przyzwyczaić. Moje doświadczenie spowiedzi (z różnymi spowiednikami) zbudowało we mnie obraz tego sakramentu jako bardzo wspomagającego człowieka w jego codziennej walce, wręcz motywującego do jej nieustannego podejmowania, do niepoddawania się porażkom. To nie jest sakrament „dołujący” grzesznika, pokazujący mu, że do niczego się nie nadaje, a sakrament nadziei - na wybaczenie, miłosierdzie, na pomoc. Bóg, który się w nim pojawia, nie jest Bogiem karzącym, żądającym zadośćuczynienia i od niego uzależniającym Swoją decyzję co do mnie – jest Bogiem wymagającym, ale opiekuńczym, przebaczającym i przyciągającym miłością, a nie lękiem przed karą.

Przypominając sobie kazania z liturgii, treść większości wykładów, to obraz Boga jest właśnie taki – nie małostkowy, skrupulatny Urzędnik, notujący moje kolejne (liczne) porażki oraz (nieliczne) sukcesy, ale bliski Przyjaciel, Ktoś, Komu na mnie zależy, choć Wszechmocny i Najwyższy. Ja mogę Mu dać tylko to, co moje – miłość (przez działanie zgodne z Jego przykazaniami, szczególnie nakierowane na dobro czynione bliźnim, w których On jest obecny), wdzięczność (przez modlitwę), poświęcenie (przez post). O tym, czy to uczynię, decyduję tylko ja – to ja podejmuję modlitwę, post, daję jałmużnę, działam. I nie zmusza mnie do tego lęk czy strach, ale żywe uczucie miłości do Tego, który mnie stworzył – i chce mnie u Siebie mieć przez całą wieczność.

I właśnie zbawienie, troska o nie, jest kolejnym ważnym elementem prawosławia – to, co tu i teraz, jest tylko krótkim epizodem, poprzedzającym wieczność. Być może właśnie dlatego, w obliczu dużego strachu ludzi przed koronawirusem, sporo osób prawosławnych ma do epidemii stosunek spokojny, zdystansowany. Bo nie zmienimy Bożego planu co do nas; nie zapewnimy sobie fizycznej nieśmiertelności – ale najważniejsze jest to, co przed nami, do czego prowadzi życie liturgiczne, sakramenty, skupienie na Bogu, oddanie innym ludziom, normalne życie tu i teraz. To nie musi wcale oznaczać lekceważenia – ale punkt ciężkości jest gdzie indziej i to, co się dzieje, nie powoduje paniki.

Czy to oznacza, że prawosławie jest lekkie, łatwe i przyjemne? Daleki jestem od takiej opinii… Jest wymagające, bo taki jest Bóg. Stawia za wzór tych, którzy toczyli w swoim życiu niełatwą walkę z namiętnościami. Wzywa nieustannie do skruchy, do działania, do podejmowana wyzwań – liczba i ciężkość postów w ciągu roku, jeśli się je traktuje poważnie (i to nie w zakresie diety, a modlitwy, pracy nad sobą i dla dobra innych), może wydawać się nie do udźwignięcia… Podobnie liczba nabożeństw, dni świątecznych, w których chciałoby się uczestniczyć już od czuwania począwszy… Jeśli do tego doda się jeszcze od czasu do czasu molebny po 2-godzinnej liturgii (należę do parafii katedralnej w Białymstoku, stąd dłuższa liturgia sprawowana przez arcybiskupa), to naprawdę potrzeba czasu i kondycji… Jednak najważniejszy i zarazem najtrudniejszy do naśladowania przykład to oczywiście Jezus Chrystus - tak mocno w Cerkwi głoszony i przywoływany, tak obecny w każdym aspekcie życia liturgicznego – i jednocześnie tak często wspominany podczas spowiedzi jako Ten, który mając również ludzką naturę, szedł tą samą drogą, co ja – też walcząc z kusicielem i złem; był bez grzechu, lecz rozumie, co walka oznacza.

Gabriel Szymczak

fotografia: Pawelwaniuk00 /orthphoto.net/