Zostań przyjacielem cerkiew.pl
Dzieci na Liturgii II - cz. 1
tłum. Justyna Pikutin, 02 stycznia 2021
W pierwszej części cyklu przywołane zostały niektóre spostrzeżenia o teorii i historii obecności dzieci na nabożeństwach. A teraz - kilka słów o praktyce.
Nabożeństwo oczami dziecka
Jednym z pierwszych moich wspomnień z dzieciństwa jest cerkiewne nabożeństwo. Zadziwiająca, zupełnie jak żywa, Golgota w cerkwi Ikony Matki Bożej Znaku na Ryżskiej. Można usiąść na kolanach u stóp Zbawiciela i zupełnie nie odczuwać strachu, a wręcz przeciwnie - spokój. Tak jakby Chrystus stał nade mną i ochraniał mnie. Właśnie mnie. Kiedy miałam 6 lat, a mój młodszy brat 4 lata, razem z tatą i młodszym bratem czasami jeździliśmy do cerkwi na sam początek Liturgii. W ciemny, zimowy poranek, prawie nocą, wychodziliśmy z domu i nawet kiedy wchodziliśmy do świątyni - było jeszcze ciemno. Co robiliśmy z bratem podczas całego nabożeństwa - nawet nie pamiętam. Jednak pamiętam drogę, ciepłą i jasno-oświetloną cerkiew, zaciemniony lewy kliros. Oczywiście pamiętam też szczególne momenty - święta. Pamiętam, jak biskup Pitirim (Nieczajew) w cerkwi Zmartwychwstania rozdawał na Paschę dzieciom malowane jajka. Pamiętam, jak siedziałam na dużych zimnych płytkach głównego soboru Dońskiego Monasteru w czasie nocnego Bożonarodzeniowego nabożeństwa. Miałam na sobie nową białą sukienkę z koronkowym kołnierzykiem - stójką, którą mama uszyła według wykroju z czasopisma “Burda”. Pamiętam, jak śpiewał ogromny chór - donośnie i tonacyjnie, pod samą kopułą, tak że serce zamiera - chyba pamiętam każde słowo. Teraz piszę - i słyszę stamtąd, z mojego 7-8-lecia: “Ot junosti mojeja mnozi borut mia strasti...” (Od młodości mej liczne dręczą mnie pokusy...) Zupełnie nie martwiło mnie to, że moja młodość jest jeszcze przede mną. Nawet nie myślałam o takich rzeczach: zrozumiałe czy niezrozumiałe. Było pięknie i jasno. Niektóre słowa, związki wyrazowe, obrazy - “chwytały”, zapętlały się w głowie i z całą pewnością zaczynały żyć we mnie jakby swoim własnym życiem. A w tej samej młodości pewnego razu odkryły się już jako słowa z głębokim przesłaniem.
Jednak póki jesteś małą dziewczynką, czasami nabożeństwo - to kiedy stoisz, ściśnięta wśród ciepłych, lub wręcz dusznych ludzi, widzisz wokół tylko plecy, a na górze - freski, panikadiło (żyrandol zawieszony w centrum nawy głównej świątyni - przyp. tłum.). I tylko czekasz: “kiedy wreszcie będzie Eucharystia”... Albo kiedy gdzieś w przyciemnionym kąciku bez końca zaplatasz warkoczyki z frędzelków na anałoju (jak mi się podobało wszędzie zaplatać warkoczyki!): “Co tak długo, cały czas śpiewają i śpiewają”. Albo w sklepiku cerkiewnym czytasz czasopismo, jakieś opowiadania...
Kiedy miałam 8 lat, często bywałam na nabożeństwach w Dońskim Monasterze. Liturgia sprawowana była w białej, prawie pustej cerkwi Archanioła Michała, gdzie znajdowało się wiele dzieł sztuki. Śpiewał mały, “codzienny” chór. Któregoś razu dyrygent, śnieżnobiały i puszysty o. Daniel, zawołał mnie na kliros. Miałam śpiewać odpowiedzi na wezwania podczas ektenii, wszystko co proste i krótkie, a podczas “długiego i skomplikowanego” miałam milczeć. Bardzo lubiłam niewielkiego, może mojego wzrostu o. Daniela, lubiłam stać przy anałoju z nutami i lubiłam ektenie. Zaraz dorośli prześpiewają długie teksty i wtedy - “moje”: “Hospodi pomiłuj!” (Panie, zmiłuj się!) “Podaj Hospodi!” (Daj, Panie!). Później nie raz jeszcze śpiewałam na chórze, w różnych monasterach i świątyniach, nawet pierwszą z swoim życiu wypłatę dostałam mając 12 lat za takie śpiewanie.
“Stanie w bezruchu” w czasie nabożeństwa jest nudne. Kiedy dziecko ma jakieś zajęcie, to chodzenie do cerkwi staje się ciekawe, a takie zainteresowanie samo w sobie pomaga lepiej i głębiej poznawać nabożeństwa. Bez względu na to, jakie to zajęcie, pomaga ono “czuć” nabożeństwo, rozumieć - a z czasem pozwala je pokochać. Z drugiej strony, uczestnictwo dzieci w nabożeństwie powinno odbywać się pod czujnym kierownictwem dorosłego, wierzącego i czcigodnego człowieka - tłum praktycznie pozostawionych samym sobie chłopców w sticharach - to oddzielny temat... Mimo wszystko, z mojego doświadczenia oraz z doświadczenia moich znajomych i przyjaciół można powiedzieć, że nawet “tak po prostu”, nawet jeśli jest “nudno i niezrozumiale”, z perspektywy dojrzewania dobrze jest, jeśli dzieci są w cerkwi.
Pilnowanie porządku na świeczniku, siedzenie przez całą służbę na ławeczce - to nie “profanacja”, to nie “lepiej, by dziecko zostało w domu”. Przecież w ten sposób świątynia staje się domem dla dziecka. Zdejmujesz ciepły, zebrany wosk ze świeczek, a chór w tym czasie śpiewa: “Swietie tichij swiatyja sławy...” (Światłości cicha świętej chwały...). Z dzieciństwa pamiętam tę pieśń właśnie tak - z ciepłym woskiem w rękach. Podczas całego nabożeństwa, które trwa tak długo, być może tylko kilka razy ale jednak dusza dziecka zwraca się ku Bogu. Być może nawet tylko raz w ciągu całej liturgii, razem z diakonem, z chórem, rozum i serce powtórzą:
- Sami siebie, wszyscy siebie nawzajem i całe życie nasze Chrystusowi Bogu oddajmy!
- Tobie Panie...
Ta jedyna modlitwa stanowi skarb, który usprawiedliwia - “przyciągnęli dziecko do cerkwi”.
Świadomy stosunek do nabożeństwa i modlitwa, a nie zwyczajna obecność, rozumienie tego, co dzieje się w cerkwi - czyli to, co nazywane jest “osobistym spotkaniem z Bogiem”, u każdego człowieka odbywa się w innym momencie. Św. Teofan Rekluz mówił o tym:
“Nie można określić, kiedy człowiek uświadomi sobie, że jest chrześcijaninem i samodzielnie podejmie decyzję o rozpoczęciu życia chrześcijańskiego. W praktyce odbywa się to w różnym czasie: w wieku 7, 10, 15 lat, a nawet później”.
Święty mówi tu o dzieciach, które wychowywali wierzący rodzice i wychowywali je w bliskości z cerkwią. W tym stwierdzeniu św. Teofana można zauważyć kilka ważnych kwestii.
Po pierwsze, nawet 7-letnie dziecko może świadomie przyjść do Boga i duchowe życie siedmiolatka - to wcale nie musi być “podzielona na role gra w prawosławie”.
Po drugie, każdy człowiek ma swoją drogę i dziecko może nieświadomie, po prostu z przyzwyczajenia przychodzić do cerkwi w wieku 7, 10 lat - i to nie przeszkodzi mu świadomie “złożyć przysięgę wierności Bogu” w wieku 15 lat.
Po trzecie, nawet “prawidłowo” wychowane dzieci zupełnie nie muszą świadomie przyjść do Chrystusa w dzieciństwie, w młodości i w ogóle. To wyłącznie - możliwość. Zwyczajnie dlatego, że wszyscy jesteśmy wolni i nasze dzieci też są - wolne. Ponieważ każdy człowiek ma swoją drogę. Nie zawsze dobre otoczenie, właściwe pouczenia prowadzą do pozytywnych rezultatów. Najlepszym na to przykładem jest Judasz Iskariota, który żył wśród apostołów, obok Samego Chrystusa; który przez kilka lat słuchał nauczania nie tylko najlepszego Wychowawcy i Nauczyciela, Który kiedykolwiek żył na ziemi, ale był uczniem Samego Boga. Dlatego też nie zawsze w “niewłaściwych” wyborach ucznia “winne jest” wychowanie.
Oczywiście, zdarza się też, że wychowanie jest winne. W sytuacji z “chrześcijańskim” wychowaniem nie jest winny oczywiście fakt “cerkiewności”, a raczej to, za pomocą jakich metod i przez kogo dziecko było wychowywane. Często to właśnie wierzący rodzice przyczyniają się do niechęci swoich dzieci do szukania spotkania z Bogiem. Często dzieci wypierają się wiary i odchodzą nie z powodu samej wiary, a z powodu surowych, niezadowolonych lub też agresywnych rodziców, z którymi utożsamiają Cerkiew. Odchodzą z powodu problemów w rodzinie lub też konkretnego duchownego czy parafii...
Jak przyprowadzić dzieci do cerkwi? Fizycznie przyprowadzić. Odpowiedź na to pytanie zależy od wielu najróżniejszych okoliczności. W jednej rodzinie wszyscy razem idą do cerkwi - tata, mama, dzieci, a nawet babcie i dziadkowie. W innej rodzinie z dziećmi musi sobie poradzić sama mama. I bywa tak nie tylko w tych sytuacjach, kiedy tata zwyczajnie nie chce iść na nabożeństwo, ale również wtedy, gdy to właśnie on to nabożeństwo sprawuje. W jednej rodzinie dzieci są spokojne: posadzisz - siedzi, postawisz - stoi. W innej - z różnych przyczyn, zarówno pedagogicznych, psychologicznych czy też neurologicznych - dzieci nie są w stanie postać spokojnie nawet 10 minut. W jednym przypadku dziecko samo chce do cerkwi, jest gotowe na nabożeństwo pod każdym względem bardziej niż rodzice. A w innej sytuacji dziecko wolałoby zostać w domu. Mamy też różne cerkwie i różne parafie.
Tak więc znów i znów - nie da się zaproponować uniwersalnych recept dla każdej rodziny lub chociaż dla większości z nich. Nie będę próbowała. Po prostu zaproponuję niektóre nieuniwersalne rozwiązania.
Anna Saprykina
za: pravoslavie.ru
fotografia: Sheep1389 /orthphoto.net/
Nabożeństwo oczami dziecka
Jednym z pierwszych moich wspomnień z dzieciństwa jest cerkiewne nabożeństwo. Zadziwiająca, zupełnie jak żywa, Golgota w cerkwi Ikony Matki Bożej Znaku na Ryżskiej. Można usiąść na kolanach u stóp Zbawiciela i zupełnie nie odczuwać strachu, a wręcz przeciwnie - spokój. Tak jakby Chrystus stał nade mną i ochraniał mnie. Właśnie mnie. Kiedy miałam 6 lat, a mój młodszy brat 4 lata, razem z tatą i młodszym bratem czasami jeździliśmy do cerkwi na sam początek Liturgii. W ciemny, zimowy poranek, prawie nocą, wychodziliśmy z domu i nawet kiedy wchodziliśmy do świątyni - było jeszcze ciemno. Co robiliśmy z bratem podczas całego nabożeństwa - nawet nie pamiętam. Jednak pamiętam drogę, ciepłą i jasno-oświetloną cerkiew, zaciemniony lewy kliros. Oczywiście pamiętam też szczególne momenty - święta. Pamiętam, jak biskup Pitirim (Nieczajew) w cerkwi Zmartwychwstania rozdawał na Paschę dzieciom malowane jajka. Pamiętam, jak siedziałam na dużych zimnych płytkach głównego soboru Dońskiego Monasteru w czasie nocnego Bożonarodzeniowego nabożeństwa. Miałam na sobie nową białą sukienkę z koronkowym kołnierzykiem - stójką, którą mama uszyła według wykroju z czasopisma “Burda”. Pamiętam, jak śpiewał ogromny chór - donośnie i tonacyjnie, pod samą kopułą, tak że serce zamiera - chyba pamiętam każde słowo. Teraz piszę - i słyszę stamtąd, z mojego 7-8-lecia: “Ot junosti mojeja mnozi borut mia strasti...” (Od młodości mej liczne dręczą mnie pokusy...) Zupełnie nie martwiło mnie to, że moja młodość jest jeszcze przede mną. Nawet nie myślałam o takich rzeczach: zrozumiałe czy niezrozumiałe. Było pięknie i jasno. Niektóre słowa, związki wyrazowe, obrazy - “chwytały”, zapętlały się w głowie i z całą pewnością zaczynały żyć we mnie jakby swoim własnym życiem. A w tej samej młodości pewnego razu odkryły się już jako słowa z głębokim przesłaniem.
Jednak póki jesteś małą dziewczynką, czasami nabożeństwo - to kiedy stoisz, ściśnięta wśród ciepłych, lub wręcz dusznych ludzi, widzisz wokół tylko plecy, a na górze - freski, panikadiło (żyrandol zawieszony w centrum nawy głównej świątyni - przyp. tłum.). I tylko czekasz: “kiedy wreszcie będzie Eucharystia”... Albo kiedy gdzieś w przyciemnionym kąciku bez końca zaplatasz warkoczyki z frędzelków na anałoju (jak mi się podobało wszędzie zaplatać warkoczyki!): “Co tak długo, cały czas śpiewają i śpiewają”. Albo w sklepiku cerkiewnym czytasz czasopismo, jakieś opowiadania...
Kiedy miałam 8 lat, często bywałam na nabożeństwach w Dońskim Monasterze. Liturgia sprawowana była w białej, prawie pustej cerkwi Archanioła Michała, gdzie znajdowało się wiele dzieł sztuki. Śpiewał mały, “codzienny” chór. Któregoś razu dyrygent, śnieżnobiały i puszysty o. Daniel, zawołał mnie na kliros. Miałam śpiewać odpowiedzi na wezwania podczas ektenii, wszystko co proste i krótkie, a podczas “długiego i skomplikowanego” miałam milczeć. Bardzo lubiłam niewielkiego, może mojego wzrostu o. Daniela, lubiłam stać przy anałoju z nutami i lubiłam ektenie. Zaraz dorośli prześpiewają długie teksty i wtedy - “moje”: “Hospodi pomiłuj!” (Panie, zmiłuj się!) “Podaj Hospodi!” (Daj, Panie!). Później nie raz jeszcze śpiewałam na chórze, w różnych monasterach i świątyniach, nawet pierwszą z swoim życiu wypłatę dostałam mając 12 lat za takie śpiewanie.
“Stanie w bezruchu” w czasie nabożeństwa jest nudne. Kiedy dziecko ma jakieś zajęcie, to chodzenie do cerkwi staje się ciekawe, a takie zainteresowanie samo w sobie pomaga lepiej i głębiej poznawać nabożeństwa. Bez względu na to, jakie to zajęcie, pomaga ono “czuć” nabożeństwo, rozumieć - a z czasem pozwala je pokochać. Z drugiej strony, uczestnictwo dzieci w nabożeństwie powinno odbywać się pod czujnym kierownictwem dorosłego, wierzącego i czcigodnego człowieka - tłum praktycznie pozostawionych samym sobie chłopców w sticharach - to oddzielny temat... Mimo wszystko, z mojego doświadczenia oraz z doświadczenia moich znajomych i przyjaciół można powiedzieć, że nawet “tak po prostu”, nawet jeśli jest “nudno i niezrozumiale”, z perspektywy dojrzewania dobrze jest, jeśli dzieci są w cerkwi.
Pilnowanie porządku na świeczniku, siedzenie przez całą służbę na ławeczce - to nie “profanacja”, to nie “lepiej, by dziecko zostało w domu”. Przecież w ten sposób świątynia staje się domem dla dziecka. Zdejmujesz ciepły, zebrany wosk ze świeczek, a chór w tym czasie śpiewa: “Swietie tichij swiatyja sławy...” (Światłości cicha świętej chwały...). Z dzieciństwa pamiętam tę pieśń właśnie tak - z ciepłym woskiem w rękach. Podczas całego nabożeństwa, które trwa tak długo, być może tylko kilka razy ale jednak dusza dziecka zwraca się ku Bogu. Być może nawet tylko raz w ciągu całej liturgii, razem z diakonem, z chórem, rozum i serce powtórzą:
- Sami siebie, wszyscy siebie nawzajem i całe życie nasze Chrystusowi Bogu oddajmy!
- Tobie Panie...
Ta jedyna modlitwa stanowi skarb, który usprawiedliwia - “przyciągnęli dziecko do cerkwi”.
Świadomy stosunek do nabożeństwa i modlitwa, a nie zwyczajna obecność, rozumienie tego, co dzieje się w cerkwi - czyli to, co nazywane jest “osobistym spotkaniem z Bogiem”, u każdego człowieka odbywa się w innym momencie. Św. Teofan Rekluz mówił o tym:
“Nie można określić, kiedy człowiek uświadomi sobie, że jest chrześcijaninem i samodzielnie podejmie decyzję o rozpoczęciu życia chrześcijańskiego. W praktyce odbywa się to w różnym czasie: w wieku 7, 10, 15 lat, a nawet później”.
Święty mówi tu o dzieciach, które wychowywali wierzący rodzice i wychowywali je w bliskości z cerkwią. W tym stwierdzeniu św. Teofana można zauważyć kilka ważnych kwestii.
Po pierwsze, nawet 7-letnie dziecko może świadomie przyjść do Boga i duchowe życie siedmiolatka - to wcale nie musi być “podzielona na role gra w prawosławie”.
Po drugie, każdy człowiek ma swoją drogę i dziecko może nieświadomie, po prostu z przyzwyczajenia przychodzić do cerkwi w wieku 7, 10 lat - i to nie przeszkodzi mu świadomie “złożyć przysięgę wierności Bogu” w wieku 15 lat.
Po trzecie, nawet “prawidłowo” wychowane dzieci zupełnie nie muszą świadomie przyjść do Chrystusa w dzieciństwie, w młodości i w ogóle. To wyłącznie - możliwość. Zwyczajnie dlatego, że wszyscy jesteśmy wolni i nasze dzieci też są - wolne. Ponieważ każdy człowiek ma swoją drogę. Nie zawsze dobre otoczenie, właściwe pouczenia prowadzą do pozytywnych rezultatów. Najlepszym na to przykładem jest Judasz Iskariota, który żył wśród apostołów, obok Samego Chrystusa; który przez kilka lat słuchał nauczania nie tylko najlepszego Wychowawcy i Nauczyciela, Który kiedykolwiek żył na ziemi, ale był uczniem Samego Boga. Dlatego też nie zawsze w “niewłaściwych” wyborach ucznia “winne jest” wychowanie.
Oczywiście, zdarza się też, że wychowanie jest winne. W sytuacji z “chrześcijańskim” wychowaniem nie jest winny oczywiście fakt “cerkiewności”, a raczej to, za pomocą jakich metod i przez kogo dziecko było wychowywane. Często to właśnie wierzący rodzice przyczyniają się do niechęci swoich dzieci do szukania spotkania z Bogiem. Często dzieci wypierają się wiary i odchodzą nie z powodu samej wiary, a z powodu surowych, niezadowolonych lub też agresywnych rodziców, z którymi utożsamiają Cerkiew. Odchodzą z powodu problemów w rodzinie lub też konkretnego duchownego czy parafii...
Jak przyprowadzić dzieci do cerkwi? Fizycznie przyprowadzić. Odpowiedź na to pytanie zależy od wielu najróżniejszych okoliczności. W jednej rodzinie wszyscy razem idą do cerkwi - tata, mama, dzieci, a nawet babcie i dziadkowie. W innej rodzinie z dziećmi musi sobie poradzić sama mama. I bywa tak nie tylko w tych sytuacjach, kiedy tata zwyczajnie nie chce iść na nabożeństwo, ale również wtedy, gdy to właśnie on to nabożeństwo sprawuje. W jednej rodzinie dzieci są spokojne: posadzisz - siedzi, postawisz - stoi. W innej - z różnych przyczyn, zarówno pedagogicznych, psychologicznych czy też neurologicznych - dzieci nie są w stanie postać spokojnie nawet 10 minut. W jednym przypadku dziecko samo chce do cerkwi, jest gotowe na nabożeństwo pod każdym względem bardziej niż rodzice. A w innej sytuacji dziecko wolałoby zostać w domu. Mamy też różne cerkwie i różne parafie.
Tak więc znów i znów - nie da się zaproponować uniwersalnych recept dla każdej rodziny lub chociaż dla większości z nich. Nie będę próbowała. Po prostu zaproponuję niektóre nieuniwersalne rozwiązania.
Anna Saprykina
za: pravoslavie.ru
fotografia: Sheep1389 /orthphoto.net/