Zostań przyjacielem cerkiew.pl
Zmagając się z naszymi lękami
tłum. Gabriel Szymczak, 03 listopada 2020
„I jestem pewien, że ani śmierć, ani życie, ani aniołowie, ani Zwierzchności, ani rzeczy teraźniejsze, ani przyszłe, ani moce, ani co wysokie, ani co głębokie, ani jakiekolwiek inne stworzenie nie zdoła nas odłączyć od miłości Boga, która jest w Chrystusie Jezusie, Panu naszym” (Rz 8, 38-39)
W tej chwili nie mogę znaleźć dokładnego cytatu, ale przypominam sobie, że św. Jan Chryzostom powiedział / napisał kiedyś, że jako istoty ludzkie mamy trzy główne obawy: 1) ubóstwo; 2) chorobę: i 3) śmierć. A czego się boimy, tego staramy się unikać.
Jesteśmy otoczeni tą straszliwą triadą w taki sposób, że – próbując jak tylko się da - nie jesteśmy w stanie ignorować niebezpieczeństw dla naszego dobrobytu, które nieustannie nam zagrażają. Bieda i choroba mogą być bardzo wyniszczające, ale jedno i drugie można pokonać. Jednak ostateczność śmierci jest nieunikniona i z tego powodu pozostaje największym z naszych lęków, a naszym najbardziej realistycznym celem jest jedynie jej odroczenie. Z tego powodu wszyscy maksymalizujemy nasze możliwości i strategie, aby powstrzymać te trzy obawy.
Otóż, św. Jan - jako chrześcijański duchowny, kaznodzieja i teolog - kontynuował mówiąc, że przez naszą wiarę w Chrystusa powinniśmy zawsze pamiętać, że żaden z tych trzech lęków - a może powinniśmy powiedzieć „rzeczywistości” - nie może nas oddalić od Boga.
Biedny człowiek może nadal wierzyć w Boga i ufać Bogu. Chory może zwrócić się do Boga z cierpliwością i modlitwą. Nawet sama śmierć nie jest barierą między nami a Bogiem, ponieważ śmierć i zmartwychwstanie Chrystusa usunęły „żądło śmierci” i przekształciły śmierć w przejście do Boga.
Wszystko to prowadziło św. Jana do wniosku, że jest tylko jedna rzecz, której naprawdę należy się bać - a jest to grzech! To grzech tworzy barierę, która trzyma nas z dala od Boga. Jeśli zatem uświadomisz sobie, że najwyższym dobrem w życiu jest bliskość z Bogiem, to zdasz sobie sprawę, że nie ma na tym świecie nic, co mogłoby podważyć tę relację poza samym grzechem, owym „brakiem znaku”, który udaremnia nasz związek z Bogiem. Sama bieda, choroba i śmierć nie mogą powstrzymać nas od Boga, ale grzech może i chce. Cóż za głęboko zachęcający wgląd prawdziwie chrześcijańskiego myśliciela i pasterza.
Powinienem dodać, że św. Jan w żaden sposób nie pomijał strasznych skutków ubóstwa, choroby i strachu przed śmiercią, jakie odczuwają żyjący ludzie. Niestrudzenie głosił swojemu stadu o jego odpowiedzialności za złagodzenie przytłaczającego brzemienia ubóstwa, jakie cierpieli inni; głosił, aby głęboko współczuć i pomagać tym, którzy zmagają się z jakąkolwiek chorobą lub defektem fizycznym. Wiedział z pierwszej ręki o trudnym środowisku rozległego kosmopolitycznego otoczenia oraz o tym, jak zamożni i zdrowi członkowie tego społeczeństwa mogą chłodno ignorować cierpienia innych - nawet wśród jego chrześcijańskiej trzody. Znał uścisk, jakim strach przed śmiercią terroryzował jego stado. Bieda, choroba i śmierć były codziennością, z którą zmagał się zarówno jako prezbiter, jak i biskup w Antiochii i Konstantynopolu. Tym bardziej więc jako kaznodzieja zachęcał i starał się, aby obraz Chrystusa był żywy i płonący w umysłach i sercach wiernych. Według św. Jana, tylko wiara w Chrystusa mogła rozwiać lub przynajmniej osłabić te obawy.
Jeśli chodzi o nasze dzisiejsze lęki, to są one takie same, ponieważ „nie ma nic nowego pod słońcem”.
To, co różni się w naszej bezpośredniej teraźniejszości, to sposób, w jaki te trzy obawy zostały tak silnie - jeśli nie brutalnie - zwrócone naszej uwadze wraz z rozprzestrzenianiem się koronawirusa. Globalna pandemia wydobyła te trzy rzeczywistości na powierzchnię w sposób, którego większość ludzi prawdopodobnie nie doświadczyła wcześniej w swoim życiu.
Życie nadal toczy się w naszych domach i rodzinach, ale nasze rozmowy, wiadomości, które słyszymy i nasze myśli skupiają się na rzeczach, z którymi się borykamy - biedzie, chorobie i śmierci. Te obawy, które możemy mniej lub bardziej ukryć przed codziennymi wydarzeniami „normalnego życia”, zostały wyparte sprzed naszych niespokojnych i zalęknionych oczu. Niespodziewane bezrobocie dotyka ogromnej części naszego społeczeństwa, do tego stopnia, że porównuje się je z niektórymi z wielkich recesji z przeszłości. Stwarza to widmo ubóstwa, nawet pomimo programów socjalnych i pomocy rządowej, które mają złagodzić presję związaną z tą sytuacją.
Wiemy też, jak bezrobocie podważa wiarę w siebie i poczucie własnej wartości, prowadząc do depresji związanej z niepewnością przyszłości. Stąd chęć przywrócenia normalności, aby „wrócić do pracy”. Ponieważ ponad milion Amerykanów zostało zarażonych koronawirusem, to kiedy słyszymy niektóre przerażające historie ludzi, którzy byli chorzy, tym bardziej boimy się naszego własnego narażenia - teraz naszym „bliźnim” jest ta osoba, której należy unikać i od której trzeba trzymać z daleka. Nie możemy już zapraszać innych osób do naszej „przestrzeni”. A przy ponad sześćdziesięciu tysiącach amerykańskich zgonów w chwili pisania tego tekstu, rzeczywistość śmierci nie jest już odległą nieuchronnością, odkładaną na daleką przyszłość, ale czymś, na co zwracamy uwagę każdego dnia. Tak więc, jak nauczał św. Jan Chryzostom wieki temu, rzeczywiście stoimy dziś w obliczu naszych największych lęków.
Wśród chrześcijan może istnieć niewłaściwa pobożność, twierdząca, że jakikolwiek strach w obliczu niebezpieczeństwa w jakiś sposób wskazuje na brak wiary. Zgodnie z tym podejściem osoba, która wierzy w Chrystusa, powinna być nieustraszona. I istnieje poparcie dla takiego stanowiska, które znajdujemy w Piśmie Świętym: „aby przez śmierć (Chrystus mógł) pokonać tego, który dzierżył władzę nad śmiercią, to jest diabła, i uwolnić tych wszystkich, którzy całe życie przez bojaźń śmierci podlegli byli niewoli” (Hbr 2, 14-15).
Mocna wiara w zwycięstwo Chrystusa nad śmiercią jest naszą drogą do wolności od jej przerażającego uścisku. A jednak w tym samym Liście do Hebrajczyków słyszymy o konaniu Chrystusa - i strachu - w Ogrodzie Getsemani w głęboko poruszających słowach: „Z głośnym wołaniem i płaczem za dni ciała swego zanosił On gorące prośby i błagania do Tego, który mógł Go wybawić od śmierci, i został wysłuchany dzięki swej uległości” (Hbr 5, 7). Nawet Syn Boży podlegał agonii z powodu Swojej mesjańskiej posługi przejścia przez „dolinę cienia śmierci”. Istnieje nieuniknione napięcie między postawą nieustraszoności wobec rzeczywistości śmierci i prawdziwym lękiem przed śmiercią, gdy jest się „w ciele”. Myślę, że większość chrześcijan żyje w tym napięciu. Chrześcijanie wierzą, że Chrystus „podeptał śmierć śmiercią”. To jest wiara, którą żyjemy i którą głosimy na naszych zgromadzeniach liturgicznych, zwłaszcza podczas przyjmowania Eucharystii. Ale będziemy musieli zmierzyć się z własną „agonią” i strachem w obliczu perspektywy śmierci. Być może wszyscy podzielamy przejmujące wołanie z Ewangelii: „Wierzę, zaradź memu niedowiarstwu!” (Mk 9,24). Ci chrześcijanie, którzy próbują zastraszyć „słabszych” chrześcijan, aby ci „udowodnili”, że mają wiarę (nawet jeśli są przerażeni), wyraźnie pozbawieni są miłości.
Św. Jan Chryzostom miał rację: boimy się 1) ubóstwa; 2) choroby; i 3) śmierci.
Możemy to nazwać (upadłą) ludzką naturą lub kondycją ludzką. Wszelkie takie określenia mają zastosowanie. Jeśli podczas tej obecnej pandemii nasze obawy i lęki wzrosły w większym lub mniejszym stopniu, nie musi to powodować dalszego niepokoju o naszą wiarę ani osłabiającego zniechęcenia, że nie jesteśmy wystarczająco wierni. Widzenie naszych słabości nie powinno nas zniechęcać. W rzeczywistości powinno nas zachęcać do uczciwości wobec siebie, aby stawić czoła naszym lękom i zmagać się z nimi. Być może tak jak patriarcha Jakub w tym tajemniczym wydarzeniu, kiedy zmagał się z aniołem, w ten sposób możemy je pokonać. Znamy nasze słabości, teraz musimy skorzystać z tych „narzędzi” wewnątrz Kościoła, które - jeśli pokornie się do nich zwrócimy - mogą budować naszą wiarę. To modlitwa, Pismo Święte, pokuta, spowiedź i Eucharystia. W przeciwnym razie nasza izolacja społeczna spowoduje tylko duchowe zmęczenie i pustkę. Nie możemy pozwolić sobie na czekanie, aż życie wróci do normalności, aby wznowić nasze „życie religijne” w Cerkwi. Wręcz przeciwnie, św. Paweł napomina nas: „Oto teraz czas upragniony, oto teraz dzień zbawienia”(2 Kor 6, 2). A gdzie indziej: „Wszystko mogę w Tym, który mnie umacnia” (Flp 4, 13).
Uważam, że stanięcie twarzą w twarz z naszymi lękami to bolesna lekcja pokory. Francuski teolog prawosławny Jean-Claude Larchet mówi to z wielką wnikliwością: „Choroba jest okazją dla każdego człowieka, aby doświadczyć swojej kruchości ontologicznej, swojej zależności, i zwrócić się do Boga jako Tego, który może pomóc ją pokonać - jeśli nie fizycznie (a w odpowiedzi na modlitwę zdarzają się cudowne uzdrowienia), to przynajmniej duchowo - i nadać temu sens, przez który się buduje, a bez którego tylko następuje zniszczenie”.
Być pokornym nie oznacza być zniechęconym. Innymi słowy: nie wierzę, że Bóg działa poprzez zniechęcenie. Ale wierzę, że wzmocnieni łaską Bożą możemy rozprawić się ze zniechęceniem w jakiejkolwiek jego formie, która może nas zaatakować. Uświadomienie sobie naszej zależności od Chrystusa - „ponieważ beze Mnie nic nie możecie uczynić” (J 15, 5) - uczy nas pokory. Dlatego nie możemy osądzać nikogo innego - w tym wszystkich tych „niewierzących”, którzy żyją pośród nas.
Można się czegoś dowiedzieć o sobie, o otaczającym nas świecie i o samym „życiu”, gdy stajemy w obliczu wielu obaw podczas kryzysu związanego z koronawirusem, w którym jesteśmy pogrążeni. Proces może być bolesny, ale wyniki są pozytywne. Uczymy się troszczyć o siebie i kochać się nawzajem, w pełni doceniać „małe rzeczy” w życiu, nie brać niczego za pewnik - w tym także jutra - i głęboko współczuć cierpieniom innych.
Na poziomie duszpasterskim mam nadzieję, że obejmuje to głębszą świadomość naszej zależności od Boga. Święty Jan Chryzostom znał nasze obawy, ale wiedział też, jak wyzwalająca jest wiara w Chrystusa. Możemy to sobie uświadomić teraz jak nigdy wcześniej: „Jezus Chrystus wczoraj i dziś, ten sam także na wieki”. (Hbr 13, 8).
o. Steven Kostoff
za: OCA
fotografia: sakartvelo /orthphoto.net/
W tej chwili nie mogę znaleźć dokładnego cytatu, ale przypominam sobie, że św. Jan Chryzostom powiedział / napisał kiedyś, że jako istoty ludzkie mamy trzy główne obawy: 1) ubóstwo; 2) chorobę: i 3) śmierć. A czego się boimy, tego staramy się unikać.
Jesteśmy otoczeni tą straszliwą triadą w taki sposób, że – próbując jak tylko się da - nie jesteśmy w stanie ignorować niebezpieczeństw dla naszego dobrobytu, które nieustannie nam zagrażają. Bieda i choroba mogą być bardzo wyniszczające, ale jedno i drugie można pokonać. Jednak ostateczność śmierci jest nieunikniona i z tego powodu pozostaje największym z naszych lęków, a naszym najbardziej realistycznym celem jest jedynie jej odroczenie. Z tego powodu wszyscy maksymalizujemy nasze możliwości i strategie, aby powstrzymać te trzy obawy.
Otóż, św. Jan - jako chrześcijański duchowny, kaznodzieja i teolog - kontynuował mówiąc, że przez naszą wiarę w Chrystusa powinniśmy zawsze pamiętać, że żaden z tych trzech lęków - a może powinniśmy powiedzieć „rzeczywistości” - nie może nas oddalić od Boga.
Biedny człowiek może nadal wierzyć w Boga i ufać Bogu. Chory może zwrócić się do Boga z cierpliwością i modlitwą. Nawet sama śmierć nie jest barierą między nami a Bogiem, ponieważ śmierć i zmartwychwstanie Chrystusa usunęły „żądło śmierci” i przekształciły śmierć w przejście do Boga.
Wszystko to prowadziło św. Jana do wniosku, że jest tylko jedna rzecz, której naprawdę należy się bać - a jest to grzech! To grzech tworzy barierę, która trzyma nas z dala od Boga. Jeśli zatem uświadomisz sobie, że najwyższym dobrem w życiu jest bliskość z Bogiem, to zdasz sobie sprawę, że nie ma na tym świecie nic, co mogłoby podważyć tę relację poza samym grzechem, owym „brakiem znaku”, który udaremnia nasz związek z Bogiem. Sama bieda, choroba i śmierć nie mogą powstrzymać nas od Boga, ale grzech może i chce. Cóż za głęboko zachęcający wgląd prawdziwie chrześcijańskiego myśliciela i pasterza.
Powinienem dodać, że św. Jan w żaden sposób nie pomijał strasznych skutków ubóstwa, choroby i strachu przed śmiercią, jakie odczuwają żyjący ludzie. Niestrudzenie głosił swojemu stadu o jego odpowiedzialności za złagodzenie przytłaczającego brzemienia ubóstwa, jakie cierpieli inni; głosił, aby głęboko współczuć i pomagać tym, którzy zmagają się z jakąkolwiek chorobą lub defektem fizycznym. Wiedział z pierwszej ręki o trudnym środowisku rozległego kosmopolitycznego otoczenia oraz o tym, jak zamożni i zdrowi członkowie tego społeczeństwa mogą chłodno ignorować cierpienia innych - nawet wśród jego chrześcijańskiej trzody. Znał uścisk, jakim strach przed śmiercią terroryzował jego stado. Bieda, choroba i śmierć były codziennością, z którą zmagał się zarówno jako prezbiter, jak i biskup w Antiochii i Konstantynopolu. Tym bardziej więc jako kaznodzieja zachęcał i starał się, aby obraz Chrystusa był żywy i płonący w umysłach i sercach wiernych. Według św. Jana, tylko wiara w Chrystusa mogła rozwiać lub przynajmniej osłabić te obawy.
Jeśli chodzi o nasze dzisiejsze lęki, to są one takie same, ponieważ „nie ma nic nowego pod słońcem”.
To, co różni się w naszej bezpośredniej teraźniejszości, to sposób, w jaki te trzy obawy zostały tak silnie - jeśli nie brutalnie - zwrócone naszej uwadze wraz z rozprzestrzenianiem się koronawirusa. Globalna pandemia wydobyła te trzy rzeczywistości na powierzchnię w sposób, którego większość ludzi prawdopodobnie nie doświadczyła wcześniej w swoim życiu.
Życie nadal toczy się w naszych domach i rodzinach, ale nasze rozmowy, wiadomości, które słyszymy i nasze myśli skupiają się na rzeczach, z którymi się borykamy - biedzie, chorobie i śmierci. Te obawy, które możemy mniej lub bardziej ukryć przed codziennymi wydarzeniami „normalnego życia”, zostały wyparte sprzed naszych niespokojnych i zalęknionych oczu. Niespodziewane bezrobocie dotyka ogromnej części naszego społeczeństwa, do tego stopnia, że porównuje się je z niektórymi z wielkich recesji z przeszłości. Stwarza to widmo ubóstwa, nawet pomimo programów socjalnych i pomocy rządowej, które mają złagodzić presję związaną z tą sytuacją.
Wiemy też, jak bezrobocie podważa wiarę w siebie i poczucie własnej wartości, prowadząc do depresji związanej z niepewnością przyszłości. Stąd chęć przywrócenia normalności, aby „wrócić do pracy”. Ponieważ ponad milion Amerykanów zostało zarażonych koronawirusem, to kiedy słyszymy niektóre przerażające historie ludzi, którzy byli chorzy, tym bardziej boimy się naszego własnego narażenia - teraz naszym „bliźnim” jest ta osoba, której należy unikać i od której trzeba trzymać z daleka. Nie możemy już zapraszać innych osób do naszej „przestrzeni”. A przy ponad sześćdziesięciu tysiącach amerykańskich zgonów w chwili pisania tego tekstu, rzeczywistość śmierci nie jest już odległą nieuchronnością, odkładaną na daleką przyszłość, ale czymś, na co zwracamy uwagę każdego dnia. Tak więc, jak nauczał św. Jan Chryzostom wieki temu, rzeczywiście stoimy dziś w obliczu naszych największych lęków.
Wśród chrześcijan może istnieć niewłaściwa pobożność, twierdząca, że jakikolwiek strach w obliczu niebezpieczeństwa w jakiś sposób wskazuje na brak wiary. Zgodnie z tym podejściem osoba, która wierzy w Chrystusa, powinna być nieustraszona. I istnieje poparcie dla takiego stanowiska, które znajdujemy w Piśmie Świętym: „aby przez śmierć (Chrystus mógł) pokonać tego, który dzierżył władzę nad śmiercią, to jest diabła, i uwolnić tych wszystkich, którzy całe życie przez bojaźń śmierci podlegli byli niewoli” (Hbr 2, 14-15).
Mocna wiara w zwycięstwo Chrystusa nad śmiercią jest naszą drogą do wolności od jej przerażającego uścisku. A jednak w tym samym Liście do Hebrajczyków słyszymy o konaniu Chrystusa - i strachu - w Ogrodzie Getsemani w głęboko poruszających słowach: „Z głośnym wołaniem i płaczem za dni ciała swego zanosił On gorące prośby i błagania do Tego, który mógł Go wybawić od śmierci, i został wysłuchany dzięki swej uległości” (Hbr 5, 7). Nawet Syn Boży podlegał agonii z powodu Swojej mesjańskiej posługi przejścia przez „dolinę cienia śmierci”. Istnieje nieuniknione napięcie między postawą nieustraszoności wobec rzeczywistości śmierci i prawdziwym lękiem przed śmiercią, gdy jest się „w ciele”. Myślę, że większość chrześcijan żyje w tym napięciu. Chrześcijanie wierzą, że Chrystus „podeptał śmierć śmiercią”. To jest wiara, którą żyjemy i którą głosimy na naszych zgromadzeniach liturgicznych, zwłaszcza podczas przyjmowania Eucharystii. Ale będziemy musieli zmierzyć się z własną „agonią” i strachem w obliczu perspektywy śmierci. Być może wszyscy podzielamy przejmujące wołanie z Ewangelii: „Wierzę, zaradź memu niedowiarstwu!” (Mk 9,24). Ci chrześcijanie, którzy próbują zastraszyć „słabszych” chrześcijan, aby ci „udowodnili”, że mają wiarę (nawet jeśli są przerażeni), wyraźnie pozbawieni są miłości.
Św. Jan Chryzostom miał rację: boimy się 1) ubóstwa; 2) choroby; i 3) śmierci.
Możemy to nazwać (upadłą) ludzką naturą lub kondycją ludzką. Wszelkie takie określenia mają zastosowanie. Jeśli podczas tej obecnej pandemii nasze obawy i lęki wzrosły w większym lub mniejszym stopniu, nie musi to powodować dalszego niepokoju o naszą wiarę ani osłabiającego zniechęcenia, że nie jesteśmy wystarczająco wierni. Widzenie naszych słabości nie powinno nas zniechęcać. W rzeczywistości powinno nas zachęcać do uczciwości wobec siebie, aby stawić czoła naszym lękom i zmagać się z nimi. Być może tak jak patriarcha Jakub w tym tajemniczym wydarzeniu, kiedy zmagał się z aniołem, w ten sposób możemy je pokonać. Znamy nasze słabości, teraz musimy skorzystać z tych „narzędzi” wewnątrz Kościoła, które - jeśli pokornie się do nich zwrócimy - mogą budować naszą wiarę. To modlitwa, Pismo Święte, pokuta, spowiedź i Eucharystia. W przeciwnym razie nasza izolacja społeczna spowoduje tylko duchowe zmęczenie i pustkę. Nie możemy pozwolić sobie na czekanie, aż życie wróci do normalności, aby wznowić nasze „życie religijne” w Cerkwi. Wręcz przeciwnie, św. Paweł napomina nas: „Oto teraz czas upragniony, oto teraz dzień zbawienia”(2 Kor 6, 2). A gdzie indziej: „Wszystko mogę w Tym, który mnie umacnia” (Flp 4, 13).
Uważam, że stanięcie twarzą w twarz z naszymi lękami to bolesna lekcja pokory. Francuski teolog prawosławny Jean-Claude Larchet mówi to z wielką wnikliwością: „Choroba jest okazją dla każdego człowieka, aby doświadczyć swojej kruchości ontologicznej, swojej zależności, i zwrócić się do Boga jako Tego, który może pomóc ją pokonać - jeśli nie fizycznie (a w odpowiedzi na modlitwę zdarzają się cudowne uzdrowienia), to przynajmniej duchowo - i nadać temu sens, przez który się buduje, a bez którego tylko następuje zniszczenie”.
Być pokornym nie oznacza być zniechęconym. Innymi słowy: nie wierzę, że Bóg działa poprzez zniechęcenie. Ale wierzę, że wzmocnieni łaską Bożą możemy rozprawić się ze zniechęceniem w jakiejkolwiek jego formie, która może nas zaatakować. Uświadomienie sobie naszej zależności od Chrystusa - „ponieważ beze Mnie nic nie możecie uczynić” (J 15, 5) - uczy nas pokory. Dlatego nie możemy osądzać nikogo innego - w tym wszystkich tych „niewierzących”, którzy żyją pośród nas.
Można się czegoś dowiedzieć o sobie, o otaczającym nas świecie i o samym „życiu”, gdy stajemy w obliczu wielu obaw podczas kryzysu związanego z koronawirusem, w którym jesteśmy pogrążeni. Proces może być bolesny, ale wyniki są pozytywne. Uczymy się troszczyć o siebie i kochać się nawzajem, w pełni doceniać „małe rzeczy” w życiu, nie brać niczego za pewnik - w tym także jutra - i głęboko współczuć cierpieniom innych.
Na poziomie duszpasterskim mam nadzieję, że obejmuje to głębszą świadomość naszej zależności od Boga. Święty Jan Chryzostom znał nasze obawy, ale wiedział też, jak wyzwalająca jest wiara w Chrystusa. Możemy to sobie uświadomić teraz jak nigdy wcześniej: „Jezus Chrystus wczoraj i dziś, ten sam także na wieki”. (Hbr 13, 8).
o. Steven Kostoff
za: OCA
fotografia: sakartvelo /orthphoto.net/