publicystyka: Dziecięca radość Bożego Narodzenia

Dziecięca radość Bożego Narodzenia

tłum. Justyna Pikutin, 24 grudnia 2019

Każde cerkiewne święto to w istocie wspomnienie o tym, co ma najbardziej bezpośrednie odniesienie do nas wszystkich - do naszego życia, naszego wiecznego zbawienia. Bez względu na to, czy to święto w cześć Chrystusa, Bogurodzicy, czy jakiegoś świętego. Dlatego można powiedzieć jeszcze inaczej: święto - to wspomnienie radości lub też jej źródło.

Oczywiście każde święto niesie swoją szczególną radość, inną niż pozostałe. Przeżywamy i czujemy ją też różnie - w zależności od naszego nastroju, stanu duszy czy też życiowych okoliczności. Czasami zdarza się nawet, że nic nie czujemy - na tyle stwardniałe i niewrażliwe jest nasze serce. Lub też przeciwnie, jest wrażliwe i poszukuje radości nie duchowych, a ziemskich. A może jest przytłumione problemami i trudnościami życia, przygnębione i umęczone codziennymi udrękami.

Ale radość Bożego Narodzenia… Jest zdolna przebić się do najbardziej zamkniętego serca, ogrzać i ożywić je.

Nie ma zdaje się nic, co lepiej opisałoby istotę, zawartość wewnętrzną święta, niż nabożeństwo cerkiewne. Słowa kanonów i sticher, troparionów i kondakionów przelewają światło dzienne i ciepło w duszę tego, kto z uwagą wsłuchuje się w to, co jest czytane i śpiewane w czasie nabożeństwa. Umysł obejmuje je i przekazuje sercu, a tam rozkwitają, niczym pąki jakichś dziwnych, pięknych kwiatów…

Tak powinno być w ideale, i czasami tak jest. Ale wszyscy wiemy, że nie zawsze tak jest. Czy rzadkością jest sytuacja, kiedy na nocnym bożonarodzeniowym nabożeństwie stoimy ledwo żywi ze zmęczenia, senni - dlatego że nie udało nam się wyspać, głodni – dlatego że pościliśmy przez 40 dni, i walczymy z tym wszystkim: zmęczeniem, głodem, snem? I świątynia, do której przyszliśmy, być może nie jest „nasza”, po prostu to ta, która znajduje się bliżej naszego domu; i chór być może śpiewa nie tak, żeby dało się zrozumieć treść każdej stichery; i lektor czyta cicho i niezrozumiale. A serce, mimo wszystko, kropelka po kropelce, promyk za promykiem, napełnia się radością. Jakby wschodziło słońce…
Dlaczego?

Bardzo dobrze pamiętam to pierwsze bożonarodzeniowe nabożeństwo, na które ponad 20 lat temu odważyłem się pójść i je odstać. Odstać - dokładnie tak. Wtedy jeszcze zupełnie nie rozumiałem, czym jest nabożeństwo. Nie wiedziałem dokładnie, czym jest Cerkiew. Nie przeczytałem od początku do końca ani jednej książki o tematyce duchowej, prócz Ewangelii. Język cerkiewnosłowiański wydawał się ze słuchu jakby chiński i prościej zdawało się nauczyć się chińskiego, niż zrozumieć sens rozbrzmiewających pieśni. Ale mimo wszystko przyszedłem w tę zimną noc do świątyni i stałem tam - w takim tłumie, w takim ścisku, że już nikt nie musiał mi tłumaczyć, dlaczego wierzący w Chrystusa są jednym ciałem… I byłem szczęśliwy. Nie dlatego, że zakończył się pierwszy zapewne w moim życiu post, nie dlatego, że dobiegało końca niezwykle długie, jak dla mnie, nabożeństwo i nie od świadomości, że „wystałem”. A po prostu byłem szczęśliwy - jakąś dziecinną, czystą radością, tą, dzięki której sam stajesz się dzieckiem i budzi się w tobie nadzieja, że bez względu na to, jak złym jesteś człowiekiem, to Królestwo jest również dla ciebie…
Dlaczego?

Pamiętam też coś innego. Żyłem już wtedy w monasterze i oczywiście wiedziałem o Cerkwi o wiele więcej. Czytałem dzieła świętych ojców. Rano i wieczorem byłem na nabożeństwie, studiowałem reguły nabożeństw, by nie plątać się i nie mylić się w nich. Jeśli nie mogłem zrozumieć czegoś, co było śpiewane lub czytane, to sam wczytywałem się w niezrozumiałe ze słuchu wersy z ksiąg liturgicznych.
Była zima. Minęło już Boże Narodzenie, święte wieczory i Chrzest Pański. Otrzymałem list. Był to list z wojska, od mojego bliskiego przyjaciela. Było mu tam niełatwo - tak jak zazwyczaj niełatwo jest młodemu człowiekowi w wojsku. Ale było mu o tyle trudniej, że jego zupełnie młoda wiara została w wojsku poddana próbie, a obok nie było nikogo, kto mógłby go wesprzeć, coś podpowiedzieć, naprowadzić.

Dusza męczyła się i od tego też cierpiała. Smucił się. Przyszedł czas postu, a pościć nie było możliwości. Uczestniczyć w nabożeństwach, przystępować do spowiedzi i Eucharystii - tym bardziej. Od tego wszystkiego i od wewnętrznych, tylko Bogu znanych przeżyć, mój przyjaciel czuł się tragicznie. I co najgorsze - czuł, jak bardzo jest daleko od Boga. I czuł się, zapewne, czymś… podobnym do chlewa. Tylko nie tego, gdzie urodził się Chrystus, a zwykłego.

Nadeszła noc Bożego Narodzenia. Podobna do wszystkich pozostałych nocy w tej jednostce wojskowej. Tylko dla niego była ona szczególna - szczególnie smutna. Siedział sam i rozmyślał. O wszystkim - o życiu, o służbie, o tym, jak bardzo jest bezsilny w swojej wierze.
I wnet, tej nocy, tę samotność bezpośrednio oblała światłość.
„Nieoczekiwanie poczułem - pisał w liście - mocno, całym sercem: na świat przyszedł Chrystus. I do mnie przyszedł, i do mnie. I nie zważając na nic, zrobiło mi się dobrze…”
To właśnie jest radość Bożego Narodzenia. Podobna do radości wędrowca, który zwątpił już, że uda mu się przebrnąć przez zamieć i który wnet odnalazł schronienie. Podobna do radości umierającego, który nieoczekiwanie powrócił do życia. Podobna do radości dziecka, które myślało, że jest sierotą, ale nie - ono ma mamę i tatę. Po prostu - podobna do radości dziecka. 

ihumen Nektariusz (Morozow)

za: pravoslavie.ru

Fotografia: ursache / orthphoto.net /