publicystyka: Dyrektor banku, który został mnichem. O archimandrycie Hilarionie (Danie)

Dyrektor banku, który został mnichem. O archimandrycie Hilarionie (Danie)

tłum. Michał Diemianiuk, 24 czerwca 2019

na zdjęciu - archimandryta Hilarion

Archimandryta Hilarion (Dan) – jeden z najbardziej czczonych rumuńskich duchownych naszych dni. W świeckim życiu zajmował wysokie stanowisko, miał wielkie możliwości, ale wyrzekł się wszystkich ziemskich dóbr dla życia w Chrystusie.

Ojciec Hilarion w świecie był znaczącym ekonomistą, odbywał staż zagranicą, gdzie był wysoko ceniony i proponowano mu interesującą pracę; miał też wielu przyjaciół i wiódł syte świeckie życie. Ale wyrzekł się tego wszystkiego dla jedynej możliwej na świecie swobody – tej, którą daje miłość Chrystusowa. Został mnichem.

Ion Dan skończył w 1980 roku wydział międzynarodowych stosunków ekonomicznych Akademii Ekonomicznej w Bukareszcie. Został skierowany do pracy w państwowym biurze turystycznym „Brzeg Mamaja” [Mamaja – kurort w mieście Konstanca, na rumuńskim wybrzeżu Morza Czarnego], potem kilka lat pracował w głównym zarządzie Urzędu Celnego. W latach 90-tych, po pracy w departamencie reform rumuńskiego rządu, przeszedł do sfery bankowej. Do 2007 roku kierował wydziałami Bancorexu, Banku OTP i rumuńsko-tureckiego banku w mieście Konstanca, potem przeszedł w stan spoczynku. W lutym 2009 roku przyjął postrzyżyny mnisze i został nowicjuszem Hilarionem, w kwietniu tego roku przyjął kapłaństwo i został wyznaczony na ojca duchowego monasteru Świętego Krzyża w rejonie Konstancy, kilka kilometrów od wsi Crucea.

Ion dorastał w zupełnie niereligijnym środowisku. Urodził się w 1956 roku, w szczycie stalinizmu; jak mówi, jego rodzice i wszyscy wtedy, „byli produktami reżimu”. Objaśnia:

- Tata ani razu nie wyjeżdżał z naszego miasteczka, a jedyną propozycją wtedy były patriotyczne brygady, do których wstąpił.

Małego Ionę do cerkwi prowadzała babcia, kiedy przyjeżdżał do niej na wakacje. Dopiero będąc nastolatkiem zaczął czegoś szukać, zaczęły się pojawiać pytania, na które nie było odpowiedzi. I wtedy zaczął dużo czytać, szczególnie książki o filozofii, jednak nie znalazł tego, czego szukał, póki pewnego razu nie wpadła mu w ręce książka z serii „Współczesne idee”, wydana przez Politizdat [Politizdat – centralne wydawnictwo politycznej i historyczno-partyjnej literatury w ZSRR – przyp. tłum.].

- W tej serii wychodziły różne książki – o socjologii, filozofii, ekonomii, w większości lewackiego punktu widzenia. Ale zdarzały się i inne, na przykład „Duch i materia” fizyka Erwina Schrödingera. Ten człowiek przekonywał, że duch – to coś innego, niż materia. I zaczął on od interesującego eksperymentu. Odpowiadając na pytanie: „Co to jest kolor?”, fizycznie demonstrował, że w rzeczywistości kolor istnieje tylko w naszej świadomości. To jest po prostu odczucie, pojawiające się u subiekta, który składa się nie tylko z materii, ale i z ducha. My swoją duchową częścią widzimy kolory i światło. Zetknąwszy się z takim podejściem, zacząłem jeszcze więcej czytać, poszukiwać, i zostałem, powiedzmy, chociaż nie przekonanym chrześcijaninem, to mimo wszystko teistą: „Tak, Bóg istnieje”.

Chrześcijaństwo, prawosławie, Ion Dan odkrył dla siebie razem z rewolucją [tzn. po obaleniu reżimu komunistycznego]:

- To było jak zrywanie z siebie łańcuchów – wspomina duchowny.

A w latach 90-tych, pracując w Bukareszcie, pierwszy raz wyspowiadał się:

- Wpadłem w ręce wielkiego ojca duchowego, ojca Sofiana (Boghiu) z monasteru Antim. Człowieka niebywałej łagodności. Wtedy postanowiłem powrócić do domu, do Konstancy.

Ojciec Sofian skierował go do ojca Arseniusza (Papacioca) z monasteru Techirghiol.

- Nie słyszałem o ojcu Arseniuszu, chociaż, będąc studentem, dorabiałem jako przewodnik na wakacjach i obwoziłem po monasterach zagranicznych turystów. Po spotkaniu z nim wszystko we mnie stało się o wiele głębsze. On stał się dla mnie taką potężną podporą, że gdybym nie był obok niego, to zaczęłyby się u mnie większe, poważniejsze duchowe problemy.

W 1992 roku w Konstancy przyszły ojciec Hilarion był wciągnięty przez ojca Mikołaja Picu w projekt budowy cerkwi świętego Miny w parku Tabacaria. Razem tworzyli projekt, razem szukali fachowców w Marmaroszu [Marmarosz – miejscowość na północy Rumunii, gdzie rozprzestrzeniony jest szczególny styl drewnianego budownictwa]. Wtedy był on dyrektorem Bancorexu:

- Byliśmy pełni entuzjazmu, ale zderzyliśmy się z problemem placu pod budowę. Poszliśmy do zarządu miasta, ale kiedy tam usłyszeli, że chcemy Tabacarię, podskoczyli jak oparzeni: „Jakże to wybudujemy cerkiew w parku? Żebyście pojawili się tam z nieboszczykiem? Ludzie będą w szoku: przyszli odpocząć, a tu nieboszczyk!”

Koniec końców, żeby się nas pozbyć, wydzielono nam plac „też w Tabacarii, ale nie tam, gdzie wy chcecie, a za Micro Deltą [Micro Delta – zoo w Konstancy, w delcie rzeki Dunaj. Razem z planetarium i delfinarium stanowi ulubione miejsce wypoczynku mieszkańców miasta]”. Jakże zasmucił się ojciec Mikołaj! A ja znałem to miejsce, ponieważ często chodziłem tam na spacer z dziećmi, tam było bardzo cicho. I zaproponowałem ojcu, aby pójść i je obejrzeć: być może tego chce święty Mina!

A plac był przepiękny: równy, bez drzew, mogliśmy tam rozłożyć się z materiałami budowlanymi, z całymi wagonami bierwion, które tam przywieziono, z górami obrzynków… A na tamtym miejscu, o które prosiliśmy, nie było jak budować: tam były drzewa, pozostawały kałuże – ale to ujrzeliśmy dopiero po kilku latach i zrozumieliśmy, że taka była wola Boża.

To był taki romantyczny czas, nabożeństwa odbywały się w polowych namiotach wojskowych, byliśmy tacy zjednoczeni, jak w pierwotnej Cerkwi – opowiada z uśmiechem ojciec Hilarion.

Rok 1999 był dla niego koszmarny. W tym roku zmarła jego żona.

- Miała 40 lat. Byliśmy jeszcze młodzi, a dzieci we wrażliwym wieku: córka miała 16 lat, a syn 14. wtedy bardzo mi pomogło, że chodziłem do ojca Arseniusza. On wspierał mnie, żebym mógł poradzić sobie z tą próbą. W sferze zawodowej też byłem przeciążony i fizycznie, i moralnie. Wrzuciłem na siebie ogromną odpowiedzialność, podejmowałem wielkie ryzyko. Przecież chwyciłem cały ten okres strukturalnych przemian w ekonomii i w pełni przeżyłem ten szok, odczułem go na własnej skórze, ze wszystkimi wypływającymi konsekwencjami. I wtedy nieoczekiwanie musiałem być i mamą, i tatą.

Moja żona była wyłącznie materią, a dla mnie przez wiele lat była nie tylko małżonką, a najlepszym przyjacielem, doradcą. I ja przyjąłem jej odejście jako ofiarę, przyniesioną za mnie i za dzieci, oto jak jak to pojmowałem.

Wtedy u przyszłego ojca duchowego pojawiła się myśl o odejściu do monasteru. Pojechał na Atos, do rumuńskiego skitu Prodromu (Świętego Jana Chrzciciela):

- Tam u mnie pojawiała się myśl: „A przecież ja też mógłbym zostać mnichem” (uśmiecha się), chociaż wtedy to było niemożliwe, ponieważ miałem dzieci, i o nie należało się zatroszczyć. Teraz rozumiem, że nawet gdyby wtedy to było możliwe, to ja jeszcze nie byłem gotowy. Trochę później zrozumiałem, co to takiego odejść do monasteru.

W 2000 roku zaczął się projekt „Monaster Kasjan”:

- Jego przełożony, hieromnich Justyn (Petre), był bardzo młody, dopiero co otrzymał wykształcenie teologiczne, jak został skierowany tam, do Dobrudży, budować monaster. Od czego zacząć, co budować? Pomogłem mu wtedy, i między nami zawiązała się bliska przyjaźń. Praktycznie od pierwszego momentu byłem w tym monasterze, jak tylko pojawili się mieszkańcy. A potem już był projekt, budowa, i jak zawsze byłem z nimi. Każdą sobotę i niedzielę spędzałem tam. Przez kilka lat znajdowałem tam dla siebie schronienie.

Myśl o byciu mnichem zakorzeniała się w jego umyśle:

- Jakieś dwa lata co najmniej obmyślałem różne warianty, łącznie z tym, jak ja będę wyglądać w tych szatach! - śmieje się duchowny. - Opowiedziałem o swoim pragnieniu ojcowi Arseniuszowi jeszcze kilka lat wcześniej, i on mnie cały czas popierał, a w ostatnim roku co i raz pytał: „No, jak nasze sprawy?” A ja mu cały czas odpowiadałem, że jeszcze nie rozwiązałem swoich spraw w świecie, ponieważ stale coś się pojawiało: to sprawy materialne, to coś z dziećmi, a i ich zgodę też należało mieć. Kiedy chcesz odejść do monasteru, pojawiają się pewne pokusy.

I oto pewnego razu powiedział do mnie: „Bracie Ionelu, więcej nie ma na co czekać!” Zapytałem go: „No dobrze, a jak to robią?” - „Bierzesz swój tobołek, idziesz i mówisz: przyszedłem!” Łatwo powiedzieć, ale uczynić było trudniej.

Miałem jeszcze jeden problem – mamę. Mama, wiedziałem, nie zgodzi się. Ale koniec końców powiedziałem sobie: „Dosyć! Będzie co będzie”. Z ojcem Arseniuszem już postanowiliśmy, że pójdę do monasteru Świętego Jana Kasjana. Myślałem, że skieruje mnie gdzieś do Mołdawii. A ja posłusznie poszedłbym gdziekolwiek.

I oto wziąłem swoją torbę i zastukałem do wrót monasteru. Łatwo mi było wstępować do monasteru, ponieważ był mi znany, wszyscy ludzie znajomi, dlatego stres z powodu przysposobienia nie był silny. I oto od tej pory wszystko u mnie toczyło się normalną koleją. Przecież nosiłem tę myśl bardzo długo, 8 lat. Kto idzie do monasteru, żeby znaleźć tam monaster, uchodzi nadaremno: nie znajdzie go. Należy najpierw zbudować monaster w swoim sercu. Wielu wydało się dziwnym, że dyrektor banku zamiast garnituru zakłada mniszą riasę. Być może dlatego na postrzyżynach mniszych znanego ekonomisty obecnych było, ku jego zdziwieniu, 200 ludzi.

- Postrzygali mnie w pieczarze świętego Jana Kasjana w czasie głównego święta monasteru, 28 lutego 2009 roku. Myślałem, będą normalne postrzyżyny, ale Najprzewielebniejszy Teodozjusz przyszedł i powiedział: „W pieczarze”. To było wielką niespodzianką.

Zazwyczaj takie ceremonie odbywają się w wąskim kręgu. A u mnie było wiele narodu, ponieważ to było główne święto i do monasteru przyszło wielu ludzi. Oni mnie znali (w 1997-1998 roku byłem jednym z najbardziej znanych ludzi w Konstancy), ale nie wiedzieli, że ja będę przyjmować postrzyżyny. I oto znalazłem się pośród mnóstwa znajomych.

Wszyscy bliscy przyjaciele duchownego byli wstrząśnięci tymi postrzyżynami, ale poparli go. Oni już dawno czuli, że on dąży do tego. I tylko jeden człowiek był rozczarowany:

- Mam bardzo dobrego przyjaciela w Ameryce, biznesmena odnoszącego sukcesy, i on był bardzo zaintrygowany tym, że odszedłem do monasteru. Faktycznie on jeden zareagował negatywnie. Przyszedł do mnie, i czego tam nie było! Wyłożył mi wszystkie stereotypy: że kapłani są skorumpowani, że oni wszystko robią dla pieniędzy… Nie wstępowałem z nim w polemikę, dałem mu skończyć. A potem mówię: „Wystarczy, ja dokonuję swego wyboru!” - „A co ty będziesz robić tutaj, w tej pustyni? Dla kogo będziesz sprawować nabożeństwa? Dla gołębi, dla ptaków?” - A to tak się mi spodobało! - „Tak, dla gołębi!” Ja sam zapewne nie mógłbym odpowiedzieć mu tak pięknie, jak on się wyraził. Biedak, on odszedł taki roztrzęsiony, a ja nic nie mogłem zrobić dla niego.

Córka zareagowała bardzo pięknie: „Tata pozwalał nam robić, co chcemy, i wspierał nas. Jak my możemy nie pozwolić jemu?” Oni, rzecz jasna, przeczuwali to. Tak czy inaczej, teraz mam na pewno więcej czasu dla nich. A oni już nie potrzebują wsparcia finansowego.

Syn czuł się trochę porzuconym. Powiedziałem mu, że nie będę tam siedział w zamknięciu, ale on odpowiedział: „Tak, ale to będzie już zupełnie nie to samo”. I ma rację. Ja teraz nie jestem po prostu ich ojcem. Poprosił mnie: „Pozostań jeszcze trochę”. I ja zostałem jeszcze na rok.

Tata był nieco zaintrygowany, kiedy poinformowałem go, ale on zawsze radził mi postępować tak, jak postanowi dusza. On zmarł w tym samym kwietniu, kiedy ja zostałem wyświęcony. A mama dopiero teraz zaczęła do mnie przyjeżdżać.

Jakie jest życie w monasterze?

- To znaczy żyć inaczej, inaczej patrzeć na wszystko, rozumieć świat, rozumieć samego siebie. Idziesz swoją drogą, wiesz, co masz robić, i jesteś w tym absolutnie przekonany. Charakterystyczne jest też to, że ty nie tylko myślisz o czymś, że to jest tak, ale i wiesz, że to tak! Święty Mikołaj (Velimirović) opowiada, że kiedy siedział w więzieniu w obozie koncentracyjnym Dachau, przyszedł do niego niemiecki nadzorca i zapytał (a wiedział, że władyka jest bardzo wykształconym człowiekiem, obronił 5 dysertacji): „Ojcze, ty co, rzeczywiście wierzysz w Boga?” Na co władyka Mikołaj odpowiedział: „Kiedy byłem młody, też wierzyłem w Boga...” - Niemiec popatrzył na niego tak: „No, w końcu i on okazał się zdrowo myślącym człowiekiem!” - „...ale teraz już nie wierzę. Teraz ja wiem, że On istnieje!” (śmieje się) – i Niemiec wyszedł z celi, trzasnąwszy drzwiami.

Tak samo i ja ze wszystkim, co ze mną działo się przez tych 20 lat. Kiedy przechodzisz przez to wszystko, już nie pozostają w tobie żadne wątpliwości. Już absolutnie nie możesz wątpić.

W każdym bądź razie, wszystko co mogę powiedzieć – to to, że ja nigdy nie czułem się taki swobodny, jak teraz. Raz przyszli ludzie i pytają: „Ojcze, a gdzie trudniej żyć – w świecie czy tutaj?” W świecie, bracia! W świecie trudniej żyć. Ja z miłością i bólem patrzę na tych, którzy pozostali w świecie, na moich dawnych kolegów, z którymi wciąż jeszcze rozmawiam przez telefon. Oni tam ledwo wytrzymują, zatruci tymi życiowymi problemami każdego dnia, a ja… jak by to powiedzieć? Mi nawet jest trochę niezręcznie z tego powodu, że czuję się tak dobrze.

Ion Dan pierwszy raz przyjechał do Ameryki w 1994 r. na staż z bankowości. Nauka odbywała się na wschodnim wybrzeżu, w Delaware, a praktyka – w banku na południe od Chicago. Potem były jeszcze dwa wyjazdy do Ameryki i propozycja przeprowadzenia się tam do pracy; Amerykanie go zaprosili, ale on odmówił:

- Ja już wystarczająco pojeździłem po świecie. Wiele widziałem, prowadziłem wiele różnych samochodów. Pewnego razu zauważyłem, że w ciągu swego życia przejechałem 700 tysięcy kilometrów. Kolosalnie dużo. Podobało mi się prowadzenie samochodu. A teraz pozostawiam to przełożonemu. I nie mam najmniejszego pragnienia usiąść za kierownicę.

Często mnie pytają: „A wy niczego nie pragniecie?” A czego mam pragnąć? Swobody przemieszczania się? Ja wejdę ne szczyt tego wzgórza i czuję się tam najlepiej. To o wiele więcej, niż podróż do Nowego Jorku!

W 2003 roku miał okres, kiedy pół roku nie pracował, ponieważ nie mógł:

- Zacząłem mieć potworny stres. Jakiego bym papieru, jakiego bym dokumentu nie wziął do czytania – nagle zaczyna się ból i zawroty głowy. To było straszne! Byłem chory, byłem w stresie. A teraz, kiedy czuję całkowity brak stresu i wiem, jak męczą się biedni ludzie w tej bezmyślnej pogoni za pieniądzem każdego dnia, a w rezultacie pozostają z niczym… Wiem to, bo miałem pieniądze, miałem dobrą wypłatę, ale ile bym nie dostał, traciłem wszystko. Nie miałem żadnych złudzeń: ty zostajesz z niczym. Komfort? A co to komfort? Kiedy znajdujesz się w takim stresie, to już ciebie nie cieszy.

To, co ma teraz miejsce na świecie, jest straszne. Rozumiem mechanizm tego kryzysu, przecież jestem ekonomistą: to nie jest tylko kryzys ekonomiczny, on jest o wiele głębszy. To kryzys systemowy. Sam człowiek znajduje się w kryzysie. I zaczynają poruszać się najbardziej widoczne rzeczy, a co jest bardziej widoczne od pieniędzy?

Pracowałem w tym systemie finansowym, i u mnie wyrobił się wstręt do pieniędzy. Ja już nie znoszę pieniędzy! Tyle przez nie przecierpiałem! A tutaj jestem najszczęśliwszym człowiekiem, ponieważ już nie przywiązuję się do ani jednego banknotu!

Przed człowiekiem stoją trzy fundamentalne pytania: kim jestem, skąd pochodzę i dokąd idę? Jeśli uczciwie poszukać odpowiedzi na te pytania, to nieuchronnie spotkasz się z Chrystusem. Dlatego, że nie istnieje inna odpowiedź. On, Chrystus, jest odpowiedzią na wszystko i jest rozwiązaniem wszystkich naszych problemów. Każde inne rozwiązanie – to iluzja. Oszukujemy sami siebie. Twierdzę to na podstawie własnego doświadczenia. Tego nie wyczytałem z książek! Ja sam to przeżyłem.

Niestety, współczesny człowiek żyje mitem o stałym rozwoju, mitem o technologii, która obiecuje rozwiązać wszystko w cudowny sposób. Być może ten rozwój technologiczny jest pożyteczny, ale my potrzebujemy przywiązania, miłości. Każdy człowiek potrzebuje tego. Tym źródłem miłości jest Chrystus, i jeśli nie masz Go, jeśli nie dochodzisz do źródła, to i miłości nie masz. I wtedy człowiek zaczyna szukać innych źródeł, czego popadnie: sławy, pieniędzy, adrenaliny – w pragnieniu aby poczuć, że żyje pełnowartościowym życiem. A żyć pełnowartościowo ty nie możesz inaczej, niż w Chrystusie.

Współczesny człowiek w rzeczy samej szuka czegoś w rozpaczy, ale nie znajduje niczego, oprócz zamienników, i zaczyna szukać jeszcze rozpaczliwiej.

Z archimandrytą Hilarionem (Danem) rozmawiała Paula Anastazja Tudor
Z rumuńskiego na rosyjski przetłumaczyła Zinaida Piejkowa


za: pravoslavie.ru