publicystyka: Walka o modlitwę. Przemyślenia w II niedzielę Wielkiego Postu

Walka o modlitwę. Przemyślenia w II niedzielę Wielkiego Postu

tłum. Michał Diemianiuk, 04 marca 2018

Dlaczego w jedną z niedziel Wielkiego Postu wspominamy świętego biskupa Grzegorza Palamasa, arcybiskupa Tesalonik? Post nazywają czasem wstrzemięźliwości, pokajania i modlitwy. A święty biskup Grzegorz jawi się jako jeden z najdoskonalszych nauczycieli modlitwy w historii Cerkwi prawosławnej. Więcej: właśnie on zdołał wyjaśnić, jaki może być i powinien być owoc modlitwy w jego najdoskonalszym wydaniu – kiedy modlitwa przemienia się z „pobożnego ćwiczenia” w środek autentycznej relacji z Bogiem, kiedy w niej dokonuje się przeobrażenie, umiera stary człowiek i rodzi się nowy, zdolny dzięki łasce ujrzeć Światłość Bóstwa, przebywać w ogniu Boskiej miłości i na podobieństwo Krzewu Gorejącego nie być spalonym.

***

Mówiąc o duchowym życiu, o mierze własnego sukcesu w nim, często bywamy skłonni wskazywać na czasy, w których żyjemy, na ludzi, którzy nas otaczają, na okoliczności – jako na najpoważniejsze przeszkody w tym sukcesie. I wiele z tego, na co powołujemy się w takich sytuacjach – jest rzeczywistą przeszkodą. Atmosfera, w której znajduje się człowiek, obecność lub brak przykładów cnoty – to wszystko ma ogromny wpływ na człowieka, w największym stopniu określa jego wewnętrzny stan. Jednakże jest i jeszcze jeden skrajnie istotny moment, o którym my „szczęśliwie zapominamy”.

Święty biskup Grzegorz wszedł do historii nie tylko jako wybitny asceta i bogomądry arcypasterz, nie tylko jako nadzwyczajny teolog i cerkiewny pisarz. Z jego imieniem związana jest znana polemika z powodu natury tej Światłości, którą kontemplowali w modlitwie atoscy mnisi-hezychaści. Polemika zwieńczona zwycięstwem – nawet nie zwycięstwem jego [Grzegorza Palamasa], a dokładniej mówiąc – Boskiej prawdy. Dlaczego nie mogli – uczony mąż Barlaam z Kalabrii i jego stronnicy – przyjąć, przyswoić doświadczenia ojców ze Świętej Góry? Dlaczego wydawało się ono dla nich fantazją, duchowym zbłądzeniem, a nawet herezją? Dlaczego oni te doświadczenie umniejszali i wyśmiewali? Ponieważ oni sami takiego doświadczenia nie mieli. Ich życie nie było duchowym wysiłkiem, nie było poświęcone jedynemu, co potrzebne, nie dążyli do tego, co święty mnich Serafin nazywał „zdobywaniem Świętego Ducha”. Oni nie żyli modlitwą i nie znali Boga objawiającego się tym, którzy szczerze Go szukają. Oni wiedzieli o Nim i nie znali Go – tak bywa, niestety, bardzo często. Ludzie znajdują się w tej samej Cerkwi, uczestniczą w tych samych Sakramentach, karmią się z tego samego Boskiego Stołu i nawet, jeśli mówić o modlitwie, czytają jedne i te same modlitwy… I taka kolosalna różnica, przepaść między tymi i drugimi.

Ale to nie jest przepaść nie do przekroczenia: przez nią zawsze przerzucona jest kładka. Stań się praktykiem – gorliwym, nieustannym – i ty obowiązkowo, chociażby koniuszkiem serca, poczujesz to, co czuli święci, dotkniesz się do tego skarbu, z powodu którego oni porzucali i uważali za proch wszystko, co mieli i zrozumiesz, że w porównaniu z tym skarbem cały świat jest nic nie warty.

Praktykami byli atoscy mnisi, a rezultatem ich praktyki – czystość serca, która według Ewangelii, czyni możliwym dla stworzenia widzenie Stwórcy. Ten rezultat nie pozostawiał wątpliwości w tym, że kontemplowana przez mnichów ze Świętej Góry Światłość nie była pewną ”iluminacją”, nie była owocem smutnego zaślepienia, a była – Światłością Boską, Niestworzoną.

Nie byli takimi praktykami Barlaam i jego sojusznicy, dlatego stali się duchowo ślepi, poniżyli i wyśmiali dar łaski.

I wydaje mi się, że nie będzie błędem powiedzieć, że i my cały czas jesteśmy w pewnym sensie uczestnikami tychże palamickich sporów. Tylko występujemy w nich to po jednej stronie, to po drugiej.

Kiedy ćwiczymy się w modlitwie, kiedy z powodu gorliwości naszej, a raczej z powodu Swojej miłości, Pan daje nam w modlitwie radość i pociechę – jesteśmy jednomyślni ze świętym biskupem Grzegorzem i atoskimi ojcami; chociaż i w małych drobinach, ale nam jest objawione i jasne ich doświadczenie na tyle, że pisma tesalonickiego arcypasterza tylko rozjaśniają nam to, co zaczynamy już sami rozumieć. A kiedy sprowadza się całe nasze chrześcijańskie życie tylko do pewnej konstatacji tego faktu, że jesteśmy chrześcijanami, do zewnętrznego wyznawania wiary, do „odbębniania modlitw”, a nie modlenia się, to wtedy niebo staje się zamknięte dla nas i życie nie jest przyjmowane jako cud. I razem z Barlaamem dziwimy się i wątpimy: czyż możliwe jest to, o czym mówią asceci? Najprędzej oni po prostu za dużo poszczą i za mało śpią…

Zbyt często modlitwa, odnosząc się w samej swej istocie do dziedziny duchowej, wewnętrznej, okazuje się zepchniętą do sfery działania zewnętrznego. Dla wielu ludzi czytanie nawet niewielkiej porannej i wieczornej reguły modlitewnej okazuje się dziełem trudnym do wykonania, powodującym masę wymówek i narzekań: „Chciałbym, ale…” i dalej następuje cały spis wyjaśnień, dlaczego czytanie całych porannych i wieczornych modlitw jest stanowczo niemożliwe. Przy czym, jednakże, możliwe jest wiele innego. Rozmowa przez telefon o pogodzie, przeglądanie mało różniących się od siebie wiadomości w Internecie, długie domowe roztrząsanie jakiegokolwiek starego problemu, rozwiązanie którego przez te przelewanie z pustego w próżne wcale się nie przybliża. No i ma się rozumieć, telewizor. Dla niego czas znajdzie się praktycznie zawsze, on jest poza konkurencją.

Niewątpliwie, rzecz nie w tym, że modlitwa wymaga jakiegoś długiego okresu czasu. Ona wymaga wewnętrznych wysiłków – nie zawsze wielkich, ale po prostu niezwyczajnych dla kogoś, kto nie zmusza się regularnie do takich działań. Ona wymaga pewnego „umierania” dla spraw, interesów, reguł tego świata – chociażby na krótko, na 15-20 minut rano i tyle samo wieczorem. Dlaczego? Po to, żeby się modlić, a nie „odbębniać modlitwy”, należy odciąć się od wszystkiego, co nie jest Bogiem. Od wszystkiego, co odciąga, oddala od Niego, staje podczas modlitwy między nami a Nim. To jest niezwykle trudne, męczące, ale właśnie tu jest korzeń, serce, całego naszego chrześcijańskiego życia. Tak sprawdza się, co kochamy bardziej – Boga czy świat i wszystko, co w nim jest. Albo przynajmniej, co staramy się bardziej kochać, co wybieramy.

Oto dlaczego tak ważna jest modlitwa: ona nie tylko jest środkiem relacji z Bogiem (chociaż, wydaje się, co jest ważniejsze od tego?), ona sama w sobie, według tego, jak odnosimy się do niej, określa całe nasze chrześcijańskie życie, całe nasze wnętrze. Jeśli wierzymy, jeśli Pan jest dla nas realnością, to modlitwa dla nas jest tak naturalna jak jedzenie, picie, oddychanie; jeśli zaś modlitwę przyjmujemy jako przeszkodę, jako coś, co odrywa nas od ważniejszych spraw, od czegoś, w porównaniu z czym modlitwa jawi się sprawą nieznaczącą, to jaka może być wiara? Tylko jako taka, którą apostoł nazywa martwą. Surowo? Ale tak jest. I jeśli to rozumiemy, to wszystko jest w naszych rękach. A jeśli wolimy „patrzeć i nie widzieć”, to niestety, już jesteśmy w czyichś rękach. Tylko w czyich?

Zresztą bywa i tak, że i rozumiemy, i przyjmujemy niezbędność modlitwy. I nie odnosimy się do niej jako do czegoś zewnętrznego, a cenimy możliwość chociażby jakiś czas w ciągu dnia zwracać się do Boga bezpośrednio, czasami modląc się do Niego słowami, które kiedyś zrodziły się w sercach świętych i teraz stanowią się stopniowo takimi znanymi i dla naszych serc, czasami zaś mówiąc Panu o „swoim” tak, jak to udaje się nam osobiście. My już odchodzimy od pustych rozmów przez telefon i od przelewania z pustego w próżne w domowych rozmowach. I nawet prawie ogłosiliśmy dożywotni bojkot dla telewizora. Ale staje się bieda: wszystko się wali. W taki sposób mija dzień, takie dzieją się sprawy, okoliczności, tak postępują z nami ludzie, jakby dosłownie postanowili przegonić modlitwę z naszego życia, nie pozostawić na nią żadnego miejsca. To nie oni – ludzie, okoliczności, sprawy. To wróg. Ponieważ nic mu nie przeszkadza tak bardzo, jak modlitwa. Modlitwa przeszkadza w zabijaniu nas. I będąc chytrym i pomysłowym, on wykorzystuje w tym celu wszystko – i ludzi, i sprawy, i okoliczności. Tak, że wydaje się czasem – nic nie zrobisz, jakaś sytuacja bez wyjścia…

Jednak mamy przeciwko niemu swoją chytrość, swój „sekret”. Bóg szuka w modlitwie, jak i we wszystkim innym, przede wszystkim naszej woli. Gdyby tylko ona była, a wszystko pozostałe On Sam niewątpliwie urządzi. I oto, co jest ważne: dać dla modlitwy w swoim życiu nie po prostu miejsce, a miejsce pierwsze. To nie znaczy, że mamy spędzać w niej większą część dnia, że naszym stałym towarzyszem ma być modlitewnik albo czotki. Nie, chodzi o coś innego. Mamy regułę – chociażby niewielką, odpowiadającą naszym niewielki duchowym siłom – a więc należy wypełniać ją, co by się nie stało. Walczyć o nią ze wszystkich sił, nie ustępować ani na krok. Podpowiada nam nasze serce, że trzeba o coś pomodlić się do Pana, poprosić o pomoc, rozum, pociechę, przebaczenie – nie można odkładać. Znalazła się wolna minutka, godzina czy dwie – poświęcić chociażby część tej swobody na modlitwę. Już nie jako środek, aby o coś poprosić Boga, ale jako możliwość pobycia z Nim…

…Kiedy życie człowieka staje się taką walką, wiele się w nim zmienia, wiele człowiek zaczyna widzieć i rozumieć zupełnie inaczej. Wiele… W tym i naukę świętego biskupa Grzegorza Palamasa, konkretniej – Cerkwi prawosławnej – o Niestworzonej Boskiej Światłości i o tym, jak stać się godnym ją ujrzeć.

Ihumen Nektariusz (Morozow)

za: pravoslavie.ru
fot. orthphoto.net