publicystyka: Modlitwa jako spotkanie (I)

Modlitwa jako spotkanie (I)

tłum. Joachim Jelisiejew, 13 października 2018

Rozmowa o modlitwie zawsze budzi lęk, a tym bardziej nie można „wykładać” na temat modlitwy. Można rozmawiać o modlitwie, gdyż bez pouczeń nie rozgrzewa się serce, ale nie sposób nazwać tego wykładem. Dlatego podzielę się z Wami kilkoma jej aspektami, które, jak sądzę, poznałem z własnego doświadczenia i doświadczenia innych. Przyjmijcie je, porównajcie z Waszymi doświadczeniami, przemyślcie, i umysłem, i sercem, i przynieście plony większe, niż ja umiem przynieść.

Pierwsze, o czym chciałbym powiedzieć, to to, że w modlitwie szukamy spotkania z Bogiem. Często walczymy o to spotkanie z rozpaczliwym natężeniem i ostatecznie nie osiągamy go, gdyż szukamy nie tego, czego należałoby szukać. Każde spotkanie niesie odpowiedzialność, a tym bardziej spotkanie z Bogiem. Nie można spotkać człowieka, nie przyjmując na zawsze odpowiedzialności za to, co mu daliśmy i co otrzymaliśmy. Nawet krótkie czy przypadkowe, wydawałoby się, spotkanie pozostawia w nas ślad i rezonuje w naszym dalszym życiu. Zetknięcie się z czyimś sercem, umysłem czy osobowością porusza nowe struny i ukazuje nowe znaczenia lub rozpala nowy zapał. Skoro jest to prawdą w odniesieniu do ludzi, to tym bardziej jest to prawdą w odniesieniu do Boga. Spotkanie z Bogiem zawsze nieco przypomina Sąd Ostateczny. Przyszedłeś do Boga, stajesz przed Nim twarzą w twarz i... odchodzisz albo jako osądzony, albo jako usprawiedliwiony człowiek: nie może być nic pośredniego. Dlatego tak ważne jest, w jaki sposób przychodzimy do Boga: dlaczego, w jakim celu, i w jakim stanie wewnętrznym. Nauczyciele duchowi uczą nas tego. Przykładowo, biskup Teofan Rekluz mówi: w modlitwie przynieś Bogu zupełne skupienie, najwyższą cześć, do jakiej jesteś zdolny i wolę pokuty. Oto, z czym zawsze możemy przyjść do Boga.

Całkowite skupienie jest potrzebne, bo wstępujemy w sferę tak odpowiedzialną, tak ważną, że powinniśmy wspomnieć słowa apostoła Pawła Baczcie więc pilnie, jak postępujecie, nie jako niemądrzy, ale jako mądrzy [Ef 5,15]. Stanie przed Bogiem w modlitwie jest jak sąd, jest to zbliżenie się do ognia. Przypomnijmy słowa modlitwy przed przyjęciem Eucharystii abyśmy nie byli spaleni... Powinniśmy oddać Bogu cześć na tyle na ile jesteśmy zdolni. To znaczy: powinniśmy wiedzieć, do Kogo przystępujemy, przyjść do Niego z uwagą i bojaźnią. Byłoby to proste, gdybyśmy wiedzieli, dzięki wierze lub choćby przelotnemu doświadczeniu, że stoimy przed obliczem Żywego Boga. Gdyby teraz, tutaj przed nami stanął Chrystus, to bez najmniejszego wysiłku cała nasza uwaga skupiłaby się i napełniłaby naszą duszę czcią i bojaźnią. Święty Jan z Kronsztadu mówił w jednej z rozmów z duchownymi: możemy być nieuważni i pozbawieni szacunku do Boga jedynie z tego powodu, że brakuje nam wiary, tzn. przekonania o rzeczach niewidzialnych, przekonania o tym, że naprawdę stoimy przed obliczem Żywego Boga.

Wreszcie, jaki jest cel spotkania? Czy my, wiedząc o tym, jacy jesteśmy, możemy przychodzić do Boga w nadziei na natychmiastowe wstąpienie w rajską radość, na przeżycie czegoś mistycznego czy ekstazy? Nie. Gdybyśmy tylko jasno zrozumieli, czym jesteśmy, to poszlibyśmy do Boga, modląc się do Niego, aby najpierw uczynił nas otwartymi na przyjęcie Boga, zdolnymi do tego spotkania, aby oczyścił On nasze serca, oświecił nasze umysły, wyprostował naszą wolę, oczyścił nas i dopiero wtedy podszedł do nas. Nie myślcie, że to co powiedziałem, to jakieś moje wymysły czy poglądy kogoś innego. Pomyślcie, co mówi o tym Ewangelia. Pomyślcie, jak po cudownym połowie ryb apostoł Piotr poczuł całą swoją istotą, zrozumiał, Kto kazał mu rzucić sieć po prawej stronie łódki - jak on upadł do nóg Chrystusowi i powiedział: Odejdź ode mnie, Panie, bo jestem człowiek grzeszny [Łk 5,8]. Czy często zdarza nam się poczuć się grzesznymi, niegodnymi bliskości Pana na tyle, by z taką szczerością, tak prawdziwie powiedzieć Panu: odejdź Panie, jestem niegodny, byś przebywał ze mną w moim losie, w moim życiu w tym momencie, który przeżywam teraz... To nie znaczy, że nie marzymy, aby, jak w przypadku Piotra, Chrystus odmówił spełnienia naszej pokornej prośby; ale czy kiedykolwiek doszliśmy do takiej trzeźwości w odczuwaniu, żeby to zrozumieć i żeby tak postąpić?

Gdy jesteśmy w potrzebie i prosimy, i modlimy się, aby Pan do nas przyszedł, czy wspominamy naprawdę, rzeczywiście, jak kiedyś setnik podszedł do Zbawiciela i prosił Go o uzdrowienie sługi? Chrystus na jego prośbę odpowiedział: przyjdę i uzdrowię. A ten odpowiedział: Nie, Panie; powiedz tylko słowo, a uzdrowiony będzie mój sługa. Setnik obawiał się trudzić Nauczyciela. Obdarzał Go na tyle głęboką czcią i jednocześnie rozumiał, że wystarczy jedno słowo, nie jest konieczna nawet obecność Chrystusa na miejscu. Czy ci ludzie ze starożytnego Izraela, poganie, grzesznicy nie uczą nas, jak z czcią i wiarą powinniśmy odnosić się do tego spotkania i do modlitwy?

Zdarza się i tak, że powinniśmy odczuć, że jesteśmy poza Królestwem Bożym i kołatać do jego drzwi jak dokuczliwa wdowa [Łk 18,1-7], modląc się, by rajskie drzwi się dla nas otworzyły. Tymczasem w takich przypadkach często wyobrażamy sobie, że oto już wchodzimy do raju. W ten sposób zaczynamy żyć swoimi wyobrażeniami, a nie rzeczywistością. Przed przyjęciem Eucharystii czytamy w modlitwie św. Jana z Damaszku: Przed drzwiami świątyni Twojej stoję i zgubnych myśli nie porzucam [1]. „Przed drzwiami świątyni” znaczy tutaj „poza tajemnicą naszego uczestnictwa w Naturze Bożej”. Ze względu na nasze niedoświadczenie i lekkomyślność nie rozważamy tych słów. A powinniśmy przystanąć i zrozumieć, że, niezależnie od tego, jak bogato działa w nas Łaska Boża, znajdujemy się za drzwiami. W Wielkim Poście śpiewamy: Zbawco mój! Pałac Twój widzę przyozdobiony, lecz nie mam szaty, aby weń wejść [1]. Tak, śpiewamy to ze wzruszeniem, ale mimo wszystko nie rozumiemy, że jesteśmy poza pałacem: czasem chwała i cuda otaczające nas wydają się tak wielkie, że zdaje nam się to już rajem, podczas gdy jest to „tylko” dotknięcie skraju szaty Chrystusa, Tego Zbawiciela Chrystusa, Którego otacza cisza i wokół Którego rodzi się życie.

Gdy myślimy o spotkaniu, tym samym rozpoczynamy poszukiwanie nawrócenia. Nawrócenie (cs. pokajanije) zaczyna się przecież właśnie wtedy gdy, będąc zwróceni do Boga bokiem lub tyłem, obracamy się i zaczynamy patrzeć w Jego kierunku. Po obróceniu się powinniśmy stać z czcią i ze strachem i modlić się: Panie, nawróć mnie! Panie, daj mi prawdziwe pokazać się, daj mi zmienić się na tyle, bym mógł spotkać Ciebie twarzą w twarz i nie zostać osądzonym, a zostać uzdrowionym na duszy i ciele, odnowionym dla nowego życia!

Powiecie: czyż nie jesteśmy chrześcijanami, czy nie mamy w sobie tego wszystkiego, co sprawia, że spotkanie z Bogiem jest oczywiste? Nie, nie zawsze. Nie mówię teraz o grzechach, bowiem nie grzech jest nieprzebytą przegrodą pomiędzy nami, a Bogiem. Żaden grzech nie będzie przegrodą między nami, a naszym Zbawicielem, gdy z odmętów grzechu, cierpienia i przerażenia wykrzyczymy do niego swój upadek. Między Bogiem, a nami często staje pozorna cnota i zwykła obcość. Podam teraz jeden z wielu przykładów, jakie mi się nasuwają.

Osiemnaście lat temu przyszedł do mnie człowiek, starszy ode mnie, usiadł przede mną i zapłakał, mówiąc:
— Ojcze Antoni, pokażcie mi Boga! Nie widząc Go, nie mogę wierzyć, a bez Niego nie mogę żyć; szukam Go już ponad 20 lat i nie mogę Go spotkać.
— Czy zastanawiał się pan kiedyś, jak miłosiernie postąpił Bóg, nie stając przed panem i nie żądając rozliczenia z tego, co ma pan w duszy i co uczynił pan w życiu? — odpowiedziałem mu.
— Moja dusza jest wypełniona pragnieniem spotkania Go — odpowiedział mi.
Wtedy pomodliłem się i powiedziałem:
— Gdybym nawet mógł panu pokazać Boga i tak nie mógłby Go pan zobaczyć.
— Dowiedź tego, jaka nieprawda oddziela mnie od Niego?
I wtedy postawiłem mu pytanie, które od tamtej chwili często zadaję ludziom:
— Czy jest w Piśmie Świętym jakaś opowieść czy miejsce, które wzburza pana bardziej niż inne?
I ten człowiek bez wahania odpowiedział mi:
— Tak, w ósmym rozdziale Ewangelii od św. Jana jest opowieść o kobiecie przyłapanej na nierządzie. Ta opowieść porusza mnie i wzburza bardziej niż inne.
Na to zaproponowałem, by przez kilka minut przemyślał następującą sytuację: Jestem w dniu i w miejscu tego ewangelicznego zdarzenia. Kim jestem? Czy jestem wybaczającym wszystko, zbawczym Chrystusem? Czy jestem tą kobietą, która nagle widzi, czym jest grzech, widzi, że grzech naprawdę jest śmiercią i strachem, i wstydem? Czy jestem jednym z apostołów, którzy mają nadzieję, że stanie się niemożliwe, że Zbawiciel powie takie słowa od których niemożliwe stanie się możliwym, strach przejdzie i nastąpi pokój? Ten człowiek pomyślał chwilkę i powiedział:
— Widzę siebie jako jedynego z oskarżycieli, który nie odszedł po słowach Chrystusa i który uderzył kamieniem tę kobietę.
Odpowiedziałem mu wtedy:
— Niech pan błogosławi Boga, który nie spotkał pana. Jeszcze nie może pan Go zobaczyć, bo jeśli zobaczyłby Go pan, to byłby to pana sąd ostateczny, sąd nieubłagany dla tego, który nie czynił miłosierdzia [Jk 2,13].
Ten człowiek odszedł. Minęło szesnaście lat i dwa lata temu ochrzciłem go. Ale przez szesnaście lat on szukał i bił się ze sobą i wreszcie stanął na miejscu kobiety przyłapanej na nierządzie: kobiety która znała swój grzech i wiedziała, że nie ma dla niej wybaczenia czy usprawiedliwienia. Kobiety, która przyjęła jako cud usprawiedliwienie i wybaczenie przez krew Chrystusa.

Oto dlaczego tak często nie możemy spotkać Pana. On nie pozwala nam spotkać Siebie w momencie, gdy byłoby to sądem lub osądzeniem nas. On nie pozwala nam spotkać Siebie, bo czytamy Ewangelię i przeżywamy ją ze swojego punktu widzenia, ale nigdy nie porównujemy jej ze swoim życiem. Jesteśmy wzruszeni i jednocześnie nie nawracamy się. Nasze serce jest zamknięte, oczy nie mogą patrzeć i spotkanie nie dochodzi do skutku. A gdybyśmy tylko zobaczyli siebie jako tę kobietę, wtedy spotkalibyśmy i Chrystusa, i miłość, i nowe życie.

[1] tłum. H. Paprocki, za: www.liturgia.cerkiew.pl

Na podstawie: www.mitras.ru
Fot. Łukasz Troc